Generalna zasada komponowania brzmi: na zdjęciach ma się znaleźć to, co chcemy pokazać, a całej reszty ma nie być. Wydaje się proste i oczywiste. Ale gdzie jest granica tego, co pokazać chcemy? To już nie zawsze jest takie oczywiste. Istnieją krainy idealne: takie, które w powszechnym wyobrażeniu funkcjonują jako wzorce krajobrazowego piękna. Taka na przykład, nie szukając daleko, Toskania. Albo Santorini. Albo pustynia – każdy wie, jak powinna wyglądać porządna pustynia. Kadrujemy więc cyprysy na wzgórzach, schodkowo zbudowane białe domki albo wydmy o zgrabnych liniach (zależy, gdzie się akurat znajdziemy) i… usuwamy ze zdjęć to, czego na nich być nie powinno, a nie dało się ominąć w kadrowaniu. Stempel lub plasterek kasuje druty, słupy, ślady kół, papierki czy anteny satelitarne: wszystko to, co przypomina, że idealna kraina ma jednak silny, choć mało urodziwy związek z rzeczywistością. I dobrze. Ba, często nawet mieszkańcy takich miejsc sami dbają o ich wizualną idealizację. Na Santorini na przykład znajdziemy przeróżne „greckie” akcenty, umiejscowione tyleż niepraktycznie, co fotogenicznie. Wille wśród toskańskich wzgórz są starannie utrzymane w tradycyjnym stylu i dopiero na dużym powiększeniu widać, że stoją przy nich zupełnie nowoczesne samochody. Niby to oczywiste, że mieszkając w okolicy oddalonej od najbliższego sklepu o kilka kilometrów trzeba mieć samochód, ale ich właściciele starają się chować pojazdy wśród przydomowej zieleni, zachowując nieskazitelną linię „domku w cyprysach”.
Staranny retusz rzeczywistości nie zawsze jednak jest wskazany. Są takie miejsca i tematy, które wręcz wymagają niedoskonałości. Nikt nie wygładza ścian na zdjęciach opuszczonych budynków ani nie oczekuje braku kabli na azjatyckiej ulicy. Brak perfekcji nadaje zdjęciom więcej realizmu. Nie jest to bynajmniej kwestia samych fotografowanych miejsc, a raczej tego, co chcemy o nich powiedzieć. Nawet Toskania wcale nie musi być idealna. Gdy jakiś czas temu rozpoczęłam projekt Włoskie numery, w założeniu miały to być numery domów, faktycznie widniejące na prawdziwych budynkach. Nie rendery i nie fantazyjne tabliczki z liczbami, które można powszechnie spotkać w sklepach z pamiątkami. Jak pokazać ich realność? Po prostu: bez retuszu. Bywają więc popękane, przybrudzone, wiszące na zardzewiałych hakach, na ścianach pomazanych cementem, pokrytych kurzem, z kablami i dziurami po starych gwoździach. Idealnie wymuskane też się zdarzają – w końcu, to Toskania, Umbria i Cinque Terre, czyli krainy z fotograficznych marzeń. Gdyby jednak wszystkie wyglądały jak spod igły, na ile wiarygodna byłaby ich prawdziwość?