Są dwa rodzaje fotografii: moja i nie moja. W Twoim przypadku, szanowny Czytelniku, będą to inne dwa rodzaje: Twoja i cała reszta. Nie ma jednej fotografii: jednego zbioru zasad, dozwolonych technik, właściwych tematów. Każdy ma swoje własne nie tylko ulubione motywy, ale też reguły: co wolno, a co już poza definicję fotografii wykracza. Definicję – całkiem własną, określoną na swoje potrzeby, często nawet nie do końca świadomie sformułowaną. Na własne potrzeby formalne definicje nie są konieczne: każdy sam czuje, że coś mu pasuje, a coś zdecydowanie zgrzyta. Zgrzytać mogą pomysły na łączenie kilku ujęć na jednym (czy w postaci HDR-ów, czy kolaży), ale też kadry pionowe, czarno-białe (albo: kolorowe), z bardzo płytką głębią ostrości (lub: bardzo dużą głębią ostrości). Dawno temu trafiłem gdzieś na dyskusję, w której jeden z uczestników za absolutnie niedopuszczalne uznawał filtry polaryzacyjne (bo pokazują coś, czego gołym okiem nie widać). Raczej miałby problemy, żeby uzyskać powszechną akceptację dla tego pomysłu, ale w swojej własnej fotografii może zupełnie „polarów” nie uznawać.
Sami dla siebie wyznaczamy własne granice – nie po to, żeby zmuszać się do siedzenia za nimi, ale żeby oddzielić własną fotografię od całej reszty. Ta cała reszta to fotografia, której nie lubimy, nie akceptujemy z różnych powodów, a często wręcz za fotografię nie uznajemy. I choć trudno byłoby uzyskać powszechną zgodę co do jednej definicji granic fotografii, to na własne potrzeby to łatwe i potrzebne. I nie jest istotne, czy ktoś się z naszą definicją zgodzi, czy uzna wyznaczone granice za akceptowalne. Dopóki nie wchodzimy na obszary, gdzie zasady ustala kto inny, jak w fotografii prasowej czy konkursach, to sami ustalamy, co jest fotografią.
U góry droga prowadząca do islandzkiego Batmana.