Fotowyprawa do Bretanii we wrześniu 2020 była naszą trzecią fotowyprawą po otwarciu granic, zamkniętych do czerwca z powodu koronawirusa. Była nieco bardziej skomplikowana, niż planowaliśmy – zwłaszcza na etapie powrotu, gdy na dwa dni przed końcem wyprawy polski rząd zakazał bezpośrednich lotów do Francji. Wróciliśmy jednak szybko i szczęśliwie, a fotowyprawa do Bretanii okazała się okazją nie tylko do fotografowania pięknych krajobrazów i urokliwych miasteczek, ale też do degustacji miejscowej kuchni.
Zdjęcia zdjęciami, ale zacznijmy od ruchomego obrazu – filmowej impresji, nakręconej podczas tej fotowyprawy:
Bretania: w zaczarowanym lesie
Fotowyprawa do Bretanii rozpoczęta! Bez problemów dotarliśmy na miejsce – z przesiadką w Paryżu i docelowym lądowaniem w Breście. Zostajemy tu trzy dni, bo to dobre miejsce wypadowe na Koniec Świata, czyli Finistere – cypel, który w czasach rzymskich był uznawany za koniec znanego świata, za którym są tylko smoki. Jeśli nie spadły z krawędzi.
Wrześniowe lato w Bretanii
Pogoda nas zaskoczyła. Spodziewaliśmy się wiatru, zachmurzenia, może nawet przejściowych opadów, czyli warunków typowych dla Bretanii we wrześniu. Tymczasem jest tak ciepło, że od rana do wieczora chodzimy w koszulkach, wiatru praktycznie nie ma, chmur też nie. Na szczęście na wieczór nad morzem nad horyzontem pojawiły się obłoki, dzięki czemu zachód słońca był bardziej urozmaicony. Zanim jednak wśród klifów Pointe de Dinan czekaliśmy na słońce znikające w morzu, wybraliśmy się do pewnego lasu.
Szukając wróżek w lesie Huelgoat
Las Huelgoat składa się głównie z legend, z pewnym dodatkiem drzew, głazów i kamieni. Normalny turysta przechodzi go w godzinę, ale fotografowie potrafią utknąć na pierwszym zakręcie ścieżki na pół dnia. W czasach celtyckich miał on być siedzibą wróżek i złośliwych krasnoludków, a później gościł rycerzy Okrągłego Stołu wraz z królem Arturem. I bardzo możliwe, że gdzieś wśród omszałych kamieni (nawrzucanych tam przez olbrzyma Gargantuę, bliskiego znajomego Pantagruela) kryje się święty Graal. Aż trudno uwierzyć, że oni wszyscy zmieścili się w lasku pod miasteczkiem Huelgoat. Ale wygląd tego miejsca sprawia, że łatwo uwierzyć w dowolną legendę.
Lasów więcej nie będzie, za to sesje na klifach nad Atlantykiem dopiero zaczęliśmy, ciąg dalszy nastąpi.
… już za kilka godzin.
Bretania: same czubki
Relacja z fotowyprawy do Bretanii zacznie wyglądać dość monotonnie: poranny plener przy Pointe Saint Mathieu, wieczorem przy Pointe du Raz, a przecież wczoraj był Pointe de Dinan. O co chodzi z tymi punktami? To nie tyle punkty, co czubki. Linia brzegowa Bretanii jest bardzo ciekawa, składa się głównie z klifów, skalistych wysepek i cypli. Końcówki cypli, czyli czubki, mają nazwy – to właśnie te Pointy. A ponieważ na czubkach umieszczane są latarnie morskie, a widok z nich pozwala fotografować klify po obu stronach, więc to naturalne miejsca na fotograficzne plenery. No więc poranki i wieczory spędzamy na czubkach, a środek dnia w jednym z miasteczek położonych dalej od wybrzeża.
W dalszym ciągu mamy tu lato. Na poranne i wieczorne plenery wystarcza t-shirt, brak wiatru sprawia, że nawet podczas przypływu Atlantyk bardziej przypomina Balaton niż groźny ocean. Na zachody i wschody nie można jednak narzekać. Wieczorem, przy Pointe du Raz wydawało się, że pokrywa chmur nie da szans na kolorowy koniec dnia, ale w ostatnich minutach słońce jednak się przebiło – słabe i delikatne, ale tym łatwiejsze do fotografowania.
W tę stronę nie patrz
Wschód słońca na Pointe Saint Mathieu to ciekawe doświadczenie. Obok siebie stoją tam trzy budowle: zabytkowa latarnia morska, nowoczesna, wojskowa latarnia morska oraz ruiny opactwa. Stara latarnia i opactwo to atrakcje turystyczne, natomiast wieża z radarami przy nich to obiekt militarny, którego nie wolno fotografować. To jest ta nietypowa sytuacja, gdy niefotografowanie jest trudniejsze od fotografowania. Zrobienie zdjęcia opactwa w taki sposób, by nie widać było na nim radarów i innego militarnego osprzętu sterczącego z nowszej wieży, wymaga sporo gimnastyki. Nam się to zupełnie nie udało, więc na powyższym zdjęciu patrzymy na naszą przewodniczkę Ulkę, a później przerzucamy wzrok na opactwo i wyższą wieżę, zupełnie ignorując tę niższą białą konstrukcję.
Przy zdjęciu z wnętrza opactwa na Pointe Saint Mathieu nie zaglądamy pod pierwszy łuk po lewej stronie. Dziękuję za współpracę.
W drodze na wieczorny plener, czyli Pointe du Raz, znowu mijaliśmy wysoką białą wieżę, obwieszoną tabliczkami o zakazie wejścia, zakazie fotografowania i paragrafach, które zostaną zastosowane w razie nieposłuszeństwa. Chyba udało nam się tym razem powstrzymać przed działaniami, narażającymi bezpieczeństwo Francji.
Na koniec mur i brama z Locronan – malutkiego, uroczego miasteczka, gdzie zatrzymaliśmy się m.in. na crepy i cydr. O lokalnej kuchni kiedy indziej, za to ostatniemu zdjęciu można się przyglądać od lewej do prawej, fotografia nie zawiera tajnej instalacji wojskowej.
Avalon we mgle
Bretania to nie tylko wysokie klify, lasy i miasteczka, ale wielowiekowe dziedzictwo, sięgające… trudno powiedzieć, jak daleko, ale bardzo daleko. Do czasów rzymskich podbojów nad tym regionem panowały ludy celtyckie – stąd obecność legend arturiańskich wśród miejscowych podań. Wpadliśmy dzisiaj na sesję przy menhirach, trochę przypominających Stonehenge – stąd podejrzewano, że to dzieło druidów. Ostatnie badania tych kamiennych konstrukcji wykazały, że stały one zanim na te tereny przybyli Celtowie z druidami. Pozostaje więc kwestią otwartą, kto te menhiry stawiał (zakładając, że nie był to Obelix, który niewątpliwie był Bretończykiem).
Wybrzeże we mgle
Choć znaczna część wybrzeża Bretanii to rzeczywiście skaliste urwiska, to da się znaleźć miejsca, gdzie łatwo zejść do morza. My znaleźliśmy takie, gdzie dostęp do morza jest nie tylko łatwy, ale bardzo ciekawy. Swoje dołożyła pogoda – trafiła się piękna, nieprzesadnie gęsta mgła, a że akurat był odpływ, to idąc plażą, można było całkiem daleko wejść.
Jak to z pływami bywa, kierunek ruchu wody zmienił nam się w trakcie sesji. Zaczęliśmy fotografowanie przy najniższym poziomie wody, a później wycofywaliśmy się na upatrzone pozycje, a woda szła za nami. Można było fotografować, jak głazy stopniowo znikają pod wodą, ze skalnych wysp pozostają tylko wierzchołki, a piasek pokrywa się lustrzaną taflą.
Zachód słońca na klifach dzisiaj oczywiście też był. Klifów tu tyle, że szkoda byłoby inaczej zakończyć dzień na fotowyprawie.
Nasze plany kontra francuskie zwyczaje
Zaplanowanie fotowyprawy to dość skomplikowane puzzle. Wybrać fajne miejsca na plenery, poukładać je w rozsądnej kolejności, sprawdzić czasy przejazdów między plenerami i z plenerów do hoteli, dopasować to wszystko do godzin wschodów i zachodów słońca, a wreszcie sprawdzić pod kątem przepisów o czasie pracy kierowcy. Rzadko taka układanka wychodzi przy pierwszym podejściu, ale w końcu wszystkie klocki udaje się powstawiać na miejsca. Przygotowywanie fotowyprawy do Francji podnosi poprzeczkę, bo dochodzą lokalne zwyczaje. I Francuzi, bardzo do tych lokalnych zwyczajów przywiązani.
Cywilizowany człowiek nie je po godzinie 14
Jednym z bardziej uświęconych francuskich rytuałów są godziny posiłków. Obiad należy jeść między godziną 12 a 14. A jeśli ktoś wolałby później? Nie ma zakazu. Możliwości zjedzenia też nie ma, bo wszystkie restauracje są po 14 zamknięte. Otwierają się dopiero o 19 i oferują posiłki aż do godziny 21. Ustalone godziny nie podlegają negocjacjom, a ich nienaruszalność stanowi francuski wkład do rozwoju cywilizacji, dzięki któremu mniej rozwinięte ludy nauczą się, kiedy jest właściwa pora jedzenia. Negocjować to sobie możemy pory roku lub godziny wschodów i zachodów słońca, a nie obiady i kolacje. W przypadku posiłków pozostaje tylko dopasowanie się do nieuchronnego, co też czynimy, tak żonglując plenerami, przejazdami i zachodami słońca, aby uczestnicy mieli zarówno fajne plenery, jak i obiady.
Pomarańcze z Cotes d’Armor
Powyżej fotografie z pleneru tuż przy naszym poprzednim hotelu. Pomarańczowe skały Cotes d’Armor można było fotografować nawet z okna pokoju hotelowego, choć wyjście na zewnątrz dawało nieco większe możliwości kreacyjne. Znowu mieliśmy mgłę, słynnych bretońskich, łamiących latarnie morskie fal nadal nie widać, za to był piękny odpływ, dzięki któremu znowu była okazja do kompozycji z wody i głazów.
Jak widać, opuściliśmy koniec świata (Finistere) i dotarliśmy do Armoryki. Za chwilę ruszamy sprawdzać, czy trzeci raz pod rząd na porannym plenerze będziemy mieli mgłę.
Bretania: koniec bajki
Ostatnie plenery za nami, fotowyprawa do Bretanii kończy się nieuchronnie, czas na podsumowanie. Do Bretanii będziemy wracać, do fotografii z Bretanii też, bo w relacji możemy pokazać tylko niewielką część miejsc, które fotografowaliśmy. Wczoraj zresztą relacji nie było, bo byliśmy zarobieni za sprawą covidowych zmian w przepisach, więc dzisiaj nadrabiamy sprawozdawczość fotowyprawową.
Kraina łagodnego lata
Co nas najbardziej zaskoczyło w Bretanii, to pogoda. Kraina znana ze sztormów i olbrzymich fal, silnych wiatrów i pędzących po niebie chmur rozpieszczała nas łagodną, letnią pogodą. Padało raz (w nocy), trochę wiało na dwóch plenerach, a fale trafiły się tylko w Saint Malo (dowód niżej). Poza tym było cieplutko, słonecznie, prawie bezchmurnie – jak w jakiejś Toskanii. Poranne plenery, których tu mieliśmy sporo, były więc znacznie mniej wymagające niż można się było spodziewać. Czy to wyjątkowy wrzesień, czy stała tendencja, będąca efektem ocieplenia klimatu – przekonamy się za rok.
Powyżej fotografia słynnego opactwa na wyspie Mont Saint Michel o wschodzie słońca. Do takiego kadru, oprócz wczesnego przyjazdu, trzeba wybrać dzień, gdy o świcie jest przypływ. I lepiej wybrać miesiąc, gdy pływy są duże. Na zdjęciu widać pomost, którym da się dojść (lub dojechać busem) do samego opactwa nawet podczas największego przypływu. Jeśli widzieliście zdjęcia, na których Mont Saint Michel jest wyspą odciętą przez morze, to… zapomnijcie. Dawna, zalewana wodą grobla została kilka lat temu zastąpiona przez wysoki most.
Co się tu jada
W relacji pokazywaliśmy głównie fotografie z fantastycznych bretońskich pejzaży, ale odwiedzaliśmy i fotografowaliśmy też miasteczka. W centrum takich małych miasteczek mieliśmy zresztą hotele, dzięki czemu łatwiej było robić wieczorne zdjęcia, ale też skosztować miejscowej kuchni. Sztandarowe danie Bretończyków (po bretońsku mówią na siebie Breiz) to naleśniki, występujące w dwóch odmianach: słodkiej i słonej, oraz dwóch rodzajach ciasta: normalnym i gryczanym. Gryka to w wolnym tłumaczeniu „czarne zboże”, a odmiany naleśników to crepes (u nas: krepy) oraz gallettes (galety, jakżeby inaczej). Naleśnikarni mają tu chyba więcej na kilometr kwadratowy niż jest pizzerii we Włoszech. Gdyby się komuś krepy znudziły, to są jeszcze mule (oficjalna polska nazwa: omułki), podawane z przeróżnymi sosami. Mularni jest tylko trochę mniej niż krepiarni. Poza tym występuje w bretońskich restauracjach, jako dania lokalne, cała typowa nadmorska mieszanka: ryby i różne owoce morza. W przeciwieństwie do większości Francuzów, Bretończycy lubią nieprzetworzone lub mało przetworzone warzywa, więc może się okazać, że na talerzu jest naprawdę kolorowo i chrupko – mimo że menu tego nie wyszczególnia.
Powrót trzykrotnie przełożony
Wspomniałem wyżej, że antycovidowe przepisy przysporzyły nam trochę roboty. W trakcie naszej fotowyprawy Francja trafiła na listę kierunków objętych zakazem bezpośrednich lotów do Polski. Oznaczało to, że nasz lot z Paryża do Warszawy nie mógł się odbyć. Najpierw więc dwojgu uczestnikom zmieniliśmy bilety na lot Paryż – Praga, a następna dwójka miała lecieć z Paryża do Warszawy z przesiadką w Amsterdamie. Zakaz obejmuje bowiem loty bezpośrednie, natomiast przesiadki są OK. Dozwolone są zresztą też czartery (jak wiadomo, wirus lata wyłącznie samolotami rejsowymi), podobnie jak podróże z i do Francji samochodami, autobusami i pociągami. W międzyczasie okazało się, że są miejsca na bezpośredni samolot z Paryża do Warszawy – tzw. „lot do domu” realizowany przez LOT. Odwołaliśmy więc poprzekładane bilety i cała grupa wraca jednak bezpośrednim lotem z Francji do Polski. Wyszło więc na to samo, co było planowane, ale zamiast zacovidowanym samolotem Air France, lecimy zdrowym LOT-em. A gratis mamy parę godzin siedzenia na telefonie, żeby się dodzwonić do linii lotniczych, przełożyć bilety, a później je odwołać.
Powyżej zamek w Fougeres, który nie ma nic wspólnego z całym zamieszaniem.
Francja w czasach zarazy
Jak nam się podróżowało po Francji w czasach koronawirusa? Większość czasu spędzaliśmy w bezludnych pejzażach lub małych miasteczkach. Największym miastem, w którym byliśmy, było Rennes, z którego pochodzi fotografia powyżej. Jak widać kwestia pionów w architekturze nie jest specjalnie istotna. Tego typu kamieniczek w Bretanii jest sporo, także w Dinan, gdzie nocowaliśmy przez połowę fotowyprawy, czy wiosce Saint Suliac.
Wracając do raportu z zarazy – Francuzi są zaskakująco zdyscyplinowani. W wielu miastach i miasteczkach (choć nie wszystkich) obowiązuje nakaz noszenia maseczek na ulicy i faktycznie prawie wszyscy tam je noszą. Nawet na pustych, peryferyjnych uliczkach. Maseczek nie trzeba nosić siedząc przy stoliku w kawiarni czy restauracji, więc przerwy na filiżankę cydru (najpopularniejszy bretoński napój) były całkiem częste. Owszem, w poprzednim zdaniu nie ma pomyłki – cydr podaje się tutaj w filiżankach.
Zabiegi antycovidowe nieco też nam skomplikowały śniadania. W jednym z hoteli trzeba było podać z wyprzedzeniem listę produktów, które każdy z uczestników życzy sobie na śniadanie. Rano na stole znajdowaliśmy podpisane tace z zamówionymi wiktuałami. Drugi z hoteli zastąpił bufet śniadaniami na życzenie – po kolei zgłaszaliśmy kelnerowi co chcemy i przy stolikach czekaliśmy na skompletowanie zamówienia. Przeciągało to poranny posiłek, ale miało tę zaletę, że nam też pozwalało wrócić później z pleneru i nieco przeciągnąć oficjalne godziny wydawania śniadań.
Powyżej nabrzeże w Saint Malo i jedyne duże fale, jakie widzieliśmy na fotowyprawie do Bretanii.
Uczestnicy fotowyprawy Bretońskie Opowieści 2020
Więcej fotografii z Bretanii w naszym portfolio:
https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/bretania/