Fotowyprawa na Islandię we wrześniu 2023 była pełna atrakcyjnych plenerów – od klasyków, jak wodospad Dettifoss, czarna plaża na Vestrahorn, kolorowe wzgórza Landmannalaugar, aż po mało znane, a fantastyczne krajobrazy Kerlingarfjoll, Arctic Henge i wiele innych. Zapraszamy do lektury relacji z tej wyprawy.
Zagubieni na Islandii
Zapożyczyłem tytuł wpisu od albumu fotograficznego jednego z ciekawszych islandzkich fotografów, bo ta wrześniowa fotowyprawa na Islandię zaczęła się serią zaginięć. Najpierw nie doleciała para uczestników. Szczęśliwie dotarła tylko dwie godziny później, niemniej wylatującym z Krakowa sugeruję raczej dłuższą niż krótszą przerwę przed przesiadką na następny samolot (to kolejny raz, gdy opóźnienie lotu z Krakowa gubi nam uczestnika). Później naszym Krakowiakom zaginął bagaż, ale i jego udało się odzyskać. Następnego dnia poszukiwaliśmy uczestniczki zaginionej w islandzkim lesie. I tu był sukces, grupę nadal mamy w komplecie. Historii krótkiego i skutecznego szukania portfela nie ma co wspominać.
Na tym skończyły się zagubienia, a zaczęły odkrycia. Połowa naszej grupy jest na Islandii po raz pierwszy, więc każdy wodospad i każde porośnięte mchem pole lawy to przeżycie. Nawet jednak na bywalcach wrażenie robi wodospad Bruarfoss – wyjątkowo mały, jak na Islandię, ale niezwykle uroczy. Nie jest on już jednak tak nieznany, jak jeszcze kilka lat temu i podczas pleneru kręciło się tam około 20 turystów, głównie zajętych robieniem selfików.
Zdecydowanie liczniejsze towarzystwo mieliśmy przy wizytach przy islandzkich klasykach: wielkim wodospadzie Gulfoss oraz gejzerze Strokkur. No cóż, to najpopularniejsze atrakcje w okolicach Reykjaviku, a dzięki ułatwieniom docierają tam nawet osoby niepełnosprawne.
Kolorowa Islandia
Następnego dnia uciekliśmy tam, gdzie docierają tylko dobrze przygotowani turyści. A przynajmniej tacy, którzy się uważają za przygotowanych. Po drodze do Landmannalaugar minęliśmy jeden samochód w rowie, a przy powrocie przejeżdżaliśmy przez strumień, gdzie utknął inny pojazd. Dotarcie do kolorowego interioru Islandii nie jest zadaniem trudnym, ale warto mieć kompetentnego kierowcę, który potrafi sobie radzić na islandzkich drogach górskich.
Sam Landmannalaugar zafundował nam demonstrację klasycznej islandzkiej pogody. Było pochmurno i słonecznie. Trochę mżyło, chyba że niebo było błękitne. Czasem była mgła, czasem tęcza, a czasem powietrze było idealnie przejrzyste. Wszytko to w ciągu pół godziny – a później cykl od początku. Był nawet śnieg – widoczny na górskich szczytach. Do tego silny, czasem porywisty wiatr. Ale, bardzo typowo islandzko, nawet on był zmienny i czasem było kilka minut zupełnej ciszy – w sam raz, aby za pomocą drona sprawdzić, jak sceneria wygląda z nieco większej wysokości.
Na sam Landmannalaugar poświęciliśmy 5 godzin i była to optymalna ilość czasu na ten plener. Wcześniej jeszcze mieliśmy krótsze plenery fotograficzne przy pewnym uroczym wulkanicznym jeziorku oraz przy „Dolinie Łez” – ścianie skalnej z której spada kilkanaście wodnych kaskad.
Do interioru jeszcze wrócimy, jutro ruszamy na wschód.
Islandia: diamenty nie są wieczne
Diamenty na plaży Jökulsárlón nie są wieczne. Żyją może kilka dni, kurcząc się od wiatru, słońca i fal. Rozpływają się z potężnych gór lodowych w kruche, lśniące ozdoby, miotane falami i zasypywane piaskiem. Diamenty z Jökulsárlón znikają w oczach i wieczne są tylko na fotografiach.
Dzisiaj był dzień w czerni i bieli. Zaczęliśmy od rejsu zodiakiem po Lodowcowej Lagunie, a skończyliśmy na czarnej plaży Vestrahorn. Najpierw biel lodowca, na koniec czerń wulkanicznego piasku. Można powiedzieć, że cały dzień spędziliśmy na plażach i lagunach z krystalicznie czystą wodą. Dolce vita po islandzku.
Slalom pontonem między górami lodowymi grupie się spodobał i włączymy go do programu następnych wrześniowych fotowypraw na Islandię. Wielkie wrażenie zrobiła też Diamentowa Plaża i Lodowa Laguna, czyli zatoka Jökulsárlón. W zatoce było tym razem wyjątkowo gęsto od gór lodowych, a bryły lodu na plaży całkiem nieźle dopisały.
Były ćwiczenia zarówno z chwytania fal obmywających kryształowe rzeźby na czarnym piasku, jak i komponowaniu fantastycznych kształtów gór lodowych. Wszystko to były chwile niepowtarzalne, bo lód topniał, fale obracały i rozbijały wodne kryształy, a formy gór lodowych kwestionowały grawitację. Diamenty z Jökulsárlón wieczne są tylko na fotografiach, a jak mawiał antyczny filozof: „Nie wraca się na ten sam plener na Islandii”.
Za to zaskakująco trwała okazała się wioska wikingów na półwyspie Vestrahorn. Powstała ponad dekadę temu jako scenografia do filmu, który nigdy nie powstał. Trwała przez lata, niszczejąc i coraz bardziej zdradzając swoją sztuczność, ale właśnie przechodzi drugą młodość. Podobno ma być tam jednak kręcony film o wikingach, więc została odnowiona i wygląda dużo lepiej niż jeszcze rok temu.
Lokacja jest świetna i z pewnością Vestrahorn zasługuje na film. Potężny łańcuch górski, czarne wydmy z trawiastymi pióropuszami i formowane przez wodę fantazyjne piaskowe kształty tworzą widok, z którym filmowym wikingom niełatwo będzie rywalizować.
Islandia: kamienne pejzaże
Chwilowo jesteśmy z daleka od islandzkich wybrzeży, co nie znaczy, że wody nam tu brakuje. Plener przy efektownym bazaltowym wąwozie Studlagil okazał się dość trudny. Od parkingu do najbardziej efektownej części wąwozu trzeba przejść nieco ponad 2 kilometry. Okazało się, że tym razem mieliśmy kiepski timing. Gdy ruszaliśmy, było pochmurno, ale sucho. W połowie drogi zaczęło kropić, gdy doszliśmy do bazaltowych słupów – lało solidnie. A gdy wróciliśmy do autobusu, przestało padać. Co nie znaczy, że nie mamy zdjęć ze Studlagila. Mamy – deszczowe.
Później, gdy przestało padać, z powietrza odwiedziliśmy mniej znaną część kanionu. I to na razie były ostatnie zdjęcia z powietrza.
Padać wprawdzie przestało, nawet zrobiło się ładne niebo z dynamicznymi chmurkami, za to zaczął się silny wiatr. Tam, gdzie my jeździliśmy, momentami sięgał 40 km/h, ale nieco bliżej centrum Islandii przekraczał 60 km/h. W takich warunkach mieliśmy plenery przy Dettifossie – najpotężniejszym wodospadzie Europy, a także przy jego sąsiadach: Selfosie i Hafragilsfossie. Dzięki słońcu i wiatrowi, który pędził wzbijany przez wodospady pył wodny, wszędzie było pełno tęcz.
Po południu wpadliśmy na spowite w aromatycznych wyziewach pole geotermalne Namafjall, a na zachód słońca część grupy wspięła się na wulkan Hverfjall. Tylko część, bo resztę zmęczył wiatr i poszła z teleobiektywami polować na nury lodowce albo na kąpiel geotermalną.
Zachód słońca miał swoje momenty, jak zawsze wiatr i chmury na Islandii tworzą bardzo ciekawe scenerie, zwłaszcza przy niskim słońcu.
Warto jeszcze wspomnieć, że jeden nocleg mieliśmy w Seyðisfjörður – urokliwym miasteczku wśród Fiordów Wschodnich. Seyðisfjörður najbardziej znane jest z kościółka, do którego prowadzi tęczowy chodnik.

Islandia: daleka północ
W pogoni za magicznymi krajobrazami zapędziliśmy się na daleką północ, do islandzkiej wioski najbliższej kręgowi polarnemu. Tam, pod mistyczną i tajemniczą konstrukcją Arctic Henge odprawiliśmy o wschodzie słońca rytuały, które mają nam zapewnić ładną pogodę podczas ostatnich plenerów tej fotowyprawy.
Rytuały o wschodzie poszły całkiem dobrze, ale ze skutecznością tej magii chyba coś nie tak, bo później dopadły nas deszcze, więc sesje przy wodospadach Godafoss i Aldeyjarfoss zawierały więcej wody niż powinny. Za to daleka północ Islandii wcale nie wyglądała surowo, zwłaszcza w kanionie Asbyrgi. W otoczonym z trzech stron granitowymi ścianami wąwozie rośnie całkiem spory las, który teraz ma piękne jesienne kolory. Pierwotna, dzika Islandia? To nie tutaj.
Ascetyczne, wulkaniczne scenerie mieliśmy dzień wcześniej. O wschodzie słońca chodziliśmy po pseudowulkanach nad jeziorem Myvatn (aktualna wersja stanu badań – te twory powstały jako normalne, choć małe kratery wulkaniczne). We mgle przemierzaliśmy pole lawowe Krafla, a silny wiatr towarzyszył sesji wśród dymiących fumaroli i solfatarów.
Najbardziej wytrwała część grupy weszła na koronę wulkanu Hverfjall, by stamtąd wypatrywać zachodu słońca. Zachód miał swoje mocne momenty, acz trzeba było być szybkim bo wiatr i chmury sprawiały, że światło zmieniało się bardzo szybko. Być może zresztą najciekawsze były formacje chmur, skręcane i rozrywane wichurą.
Zdążyliśmy po drodze odwiedzić drugie największe miasto Islandii – liczące 25 tysięcy mieszkańców Akureyri. Teraz szykujemy się do wielkiego skoku. Plan na następny dzień to przejazd z północy na południe przez sam środek Islandii. Po co? Po krajobrazy islandzkiego interioru, oczywiście.
Kerlingarfjöll – serce Islandii
Wisienką na torcie naszej fotowyprawy na Islandię był przejazd przez sam środek wyspy do Kerlingarfjöll. W przedostatni dzień wyprawy, górską drogą F35 przejechaliśmy z północy Islandii na jej południowe wybrzeże. To druga najdłuższa islandzka droga górska i jedna z dwóch, które pozwalają przeciąć interior wyspy. Nie jechaliśmy nią jednak dla jej długości, nie chodziło też o przygodowy skrót na południe. Najciekawsze, co oferuje droga F35, znajduje się dokładnie na jej środku: to obszary geotermalne w łańcuchu gór Kerlingarfjöll.
Najbardziej znane islandzkie wzgórza to Landmannalaugar, gdzie mieliśmy długi, 5-godzinny plener na początku tej fotowyprawy. Kerlingarfjöll jest trudniej dostępny, tu naprawdę trzeba mieć pojazd 4×4 (choć i na trasie do Landmannalaugar minęliśmy samochód utopiony w górskiej rzece). A jak się już dojedzie, to są…schody.
Po schodach się chodzi, ale przede wszystkim fotografuje się ludzi chodzących po tych schodach. Kilka hektarów pomarańczowych wzgórz to jeden wielki obszar geotermalny, więc tu wszystko dymi, białe opary wznoszą się i są rozwiewane wiatrem. W takiej białej mgle, która mgłą wcale nie jest, wędrują ludzie, znikając i pojawiając się na tle bieli. Stoi się z aparatem i czeka na właściwy moment: gdy postać będzie w dobrym miejscu, gdy wiatr ciekawie ułoży białe smugi, gdy odsłoni się ciekawy fragment wzgórz, gdy błyśnie światło tam, gdzie powinno.
W Kerlingarfjöll byłem po raz piąty, ale pierwszy raz mieliśmy taką pogodę! Słońce podświetlało kłębiące się opary, a wiatr momentami był silny, a chwilami ustawał zupełnie, pozwalając miniaturowym chmurom zbierać się i rosnąć. Jak widać na zdjęciach – był też śnieg. Zupełnie świeżutki, spadł dzień wcześniej. Na samym, dość ciepłym obszarze geotermalnym, nie utrzymał się, za to pięknie zdobił otaczające góry. Śnieg we wrześniu nie jest tu niczym nadzwyczajnym – kiedyś trafiła mi się śnieżyca podczas lipcowego pleneru, choć topniała praktycznie natychmiast.
Czy w Kerlingarfjöll trzeba chodzić po schodach? W ogóle nie trzeba chodzić, a klasyczny widok – jak ten powyżej – można zrobić praktycznie z parkingu. Warto chwilę postać na górze, długą ogniskową wycinając sobie co ciekawsze układy pomarańczowych wzgórz, dymów i ludzi. A później warto zejść na dół i… wejść znowu do góry. Po schodach warto chodzić, bo daje to możliwość oglądania i fotografowania tych samych wzgórz i dymiących strumieni z różnych stron.
Tuż obok, też przy trasie F35, jest kolejny obszar geotermalny – Hveravellir. Można tam znaleźć taką naturalną biżuterię jak powyżej. To oczywiście zdjęcie pionowo z góry – dron się tam przydaje, jeśli tylko bardzo nie wieje. Tym razem wiało umiarkowanie, co zdecydowanie ułatwiało nie tylko użycie drona, ale też schodzenie po schodach.
Jak takie oczko wygląda z bardziej ludzkiej perspektywy i jaka jest faktyczna wielkość – powyżej. W Hveravellir chodzi się po pomostach, bo wszystko, co obok nich, może być grząskie, gorące i bardziej wciągające, niż by się chciało.
Dwa długie plenery na polach geotermalnych gór Kerlingarfjöll były jednymi z ostatnich na tegorocznej fotowyprawie na Islandię. W nocy mieliśmy zorzę (niezbyt intensywną), a następnego dnia wpadliśmy jeszcze na chwilę na historyczny Thingvellir oraz w miejsce, gdzie przed wiekami rozrabiała czarownica Gunna (pozostawiając po sobie nieco apokaliptyczną scenerię). Na koniec jeszcze spacer po Reykjaviku – i odlot do domu.
uczestnicy fotowyprawy na Islandię przed plenerem w Kerlingarfjoll
Wracamy na Islandię za… kilka miesięcy 🙂
W przyszłym roku mamy trzy wyjazdy na Islandię, na wrześniowej fotowyprawie Planeta Islandia wracamy do Kerlingarfjöll i do Hveravellir. I takie oczka, jak powyżej, też będą.
W naszej galerii można obejrzeć więcej fotografii z Islandii.