Marcowa fotowyprawa na Wyspy Kanaryjskie była pierwsza, którą udało nam się zrealizować w 2021 roku. Z powodu covidowych obostrzeń i ograniczeń była ona nieco bardziej skomplikowana organizacyjnie, ale okazała się bardzo owocna fotograficznie!
Lądowanie na Teneryfie
Pierwsza fotowyprawa 2021 roku rozpoczęta! Niewielka grupa najbardziej spragnionych plenerów, przestrzeni i światła właśnie wylądowała na Teneryfie. Lądowanie było gładkie, zwłaszcza w porównaniu z dość skomplikowanymi przygotowaniami, a na lotnisku przywitały nas wszystkie 24 stopnie Celsjusza.
Na lotnisku sprawdzono każdemu kod QR, który się uzyskiwało po wypełnieniu kwestionariusza hiszpańskiego ministerstwa zdrowia, w hotelu sprawdzono nam poświadczenia o negatywnym wyniku testu PCR. I już możemy swobodnie się poruszać. Swobodnie, ale w maseczce, które tutaj także trzeba nosić. No i swoboda obowiązuje od 6 rano do 22 – w nocy jest zakaz wychodzenia z domu. Granica na godzinie 22 nie stanowi problemu, bo zachód słońca jest kilka minut po 19, więc zdążymy wrócić z pleneru. Nieco gorzej z 6 rano, bo na niektóre plenery trudno dotrzeć odpowiednio wcześnie przed wschodem słońca o 7.10. Wszystko to loteria, bo jeszcze tydzień temu obowiązywał zakaz między 23 a 6 rano, a przy odrobinie szczęścia wyspy z trybu „poziom zagrożenia 2 rozszerzony” trafiłyby na „poziom zagrożenia 1” i można by wówczas jeździć od północy do 6 rano. Status każdej wyspy zmienia się co tydzień, warto zerkać na oficjalny serwis o Wyspach Kanaryjskich. Oprócz jednak zakazu chodzenia po nocy i konieczności noszenia maseczek życie tu toczy się normalnie, sklepy, bary i restauracje są otwarte, plenery fotograficzne czekają, wyjątkowo puste.
Po wylądowaniu zdążyliśmy jeszcze dotrzeć na ciekawy plener o zachodzie słońca. Plener był podwójnie ciekawy, bo do fotografowania były skalne mostki i dziury w skałach, pod którymi kłębiło się morze. Ponadto samo zejście do tych mostków i dziur stanowiło przygodę – przejście wąską ścieżką nad urwiskiem, drabiną w dół, a wówczas zaczynała się interesująca droga. Wszystkie zdjęcia z tego pleneru.
Więcej takich hardkorowych przejść nie będzie, choć generalnie na Wyspach Kanaryjskich uważać trzeba. Na wybrzeżu są ostre i kanciaste skały, w górach żwirowe ścieżki, wszędzie może być ślisko. Jutrzejszy plener poranny mamy za to wyjątkowo łatwy.
Teneryfa: dzień pod łukami
Ponieważ tu jest całkiem ciepło i słonecznie, to chowamy się pod łukami. Zaczęliśmy jeszcze przed świtem, chowając się pod „ogonem skorpiona” monumentalnej Auditorio de Tenerife. Pierwsze zdjęcia zrobiliśmy jeszcze w niebieskiej godzinie i fotografowaliśmy do wschodu słońca, które ten fantastyczny budynek pokazało w zupełnie inny sposób. Ponieważ gmach jest tuż nad morzem na wschodnim wybrzeżu wyspy, więc jest idealnie zbudowany dla fotografowania go o świcie.
Spod Auditorio mieliśmy 10 minut spacerem na śniadanie. Hotel Silken Antlantida całkiem sprawnie ogarnia śniadania w czasach covidowych – trzeba dzień wcześniej zaznaczyć na formularzu co się chce oraz podać godzinę przyjścia. Zjawiasz się o wyznaczonej godzinie i dostajesz wszystko, co zamówiłeś. Wszystko – więc następnym razem dłużej myślisz na wyborem, bo choć wędzone sery kozie, iberyjska wieprzowina, kanaryjska szynka i lokalny omlet z warzywami są świetne, to już wiesz, że wszystkiego nie dasz rady zjeść. Nawet po porannym plenerze.
Po śniadaniu pojechaliśmy w dzicz – bardzo pierwotną, pamiętającą jeszcze dinozaury. Może nie osobiście, ale jako gatunek drzewa wawrzynolistne pochodzą z czasów, gdy człowiek jeszcze częściej huśtał się na gałęziach niż chodził na dwóch nogach. I rzeczywiście drzewa w lesie wawrzynowym sprawiają wrażenie bardzo wiekowych: omszałe, z brodami porostów, poskręcane i powyginane.
Pierwotność i dzikość swoją drogą, ale w lesie jest spory parking, a obok niego przyjemna kawiarnia, gdzie można odpocząć po wędrówce przez pierwotny las. Z wilgotnego, zamglone lasu przeskoczyliśmy w zupełnie inny klimat – godzina jazdy i jesteśmy prawie w Jordanii. Potężny łuk skalny wśród głazów, kaktusów i pod palącym słońcem sprawia wrażenie przeniesionego wprost z pustyń Afryki. Akurat trafiliśmy na zachód słońca (cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności 😉 ), więc łuk był z jednej strony w cieniu, a z drugiej podświetlony niskim światłem. Miejsce, choć nieźle ukryte, okazało się całkiem popularne – oprócz nas były tam miejscowe nastolatki, robiące sobie sesje na szczycie łuku.
Na wieczór podjechaliśmy do pobliskiego miasteczka do tawerny serwującej świeże owoce morza. Dotąd nie jestem pewien, czy powinienem mieć wyrzuty sumienia z powodu zjedzenia alfonsino (polska nazwa: beryks wspaniały). Jedyne restrykcje covidowe – przy stoliku nie może być więcej niż 4 osoby, więc musieliśmy się podzielić.
Teneryfa: najładniejsza plaża
Uroda plaż jest oczywiście względna i zależy w dużej mierze od tego, czy zamierzamy na niej leżeć, czy ją fotografować. Niektórzy preferują plaże do spacerów, inni do nawiązywania kontaktów. Naszej dzisiejszej wieczornej plaży zdecydowanie nie polecałbym do wylegiwania się i opalania. Spacery mogą być całkiem owocne i udane, jeśli ktoś chce poćwiczyć zręczność, zmysł równowagi i elastyczność stawów skokowych. Otoczaki i głazy są malownicze, ale chodzi się po nich średnio przyjemnie. Za to wizualnie plaża była fantastyczna. Poniżej ogólny, poglądowy widoczek.
To jedna z najbardziej atrakcyjnych fotograficznie plaż, jakie znam. W tej samej lidze co islandzki Vestrahorn i różowa plaża Bretanii, wyżej niż też islandzka Reynisfjara, Uttakleiv na Lofotach czy Praia da Ursa w Portugalii. Przy brzegu – wulkaniczne skały wymieszane z otoczakami. W głębi – wysokie skały o różnej wielkości i kształcie. Co istotne – w różnej odległości i w różnych kierunkach, więc można tworzyć dowolne „zestawy” chodząc po wybrzeżu. Jest tego dużo, ale jednocześnie są na tyle od siebie oddalone, że da się je separować albo nieco szerszym ujęciem łączyć w grupy.
Niełatwo chodzi się po najładniejszej plaży Wysp Kanaryjskich, ale dojazd też nie jest łatwy. Droga składa się wyłącznie z serpentyn, jest na tyle wąska, że przed częścią zakrętów są zrobione mijanki, z jednej strony można podziwiać ścianę skalną, z drugiej lepiej nie patrzeć na urwisko. Mimo wszystko – zdecydowanie warto, bo to jedna z najbardziej fotogenicznych plaż.
Ilustracje do tej części relacji pochodzą z tylko jednego pleneru (mam nadzieję, że nikogo nie znudziłem), ale dzień był znacznie bogatszy we wrażenia. Zaczęliśmy od wschodu słońca na interesującej plaży wyeksponowanej na wschód – zdecydowanie nie była to klasa wieczornego pleneru, ale na Teneryfie liczba ciekawych krajobrazów z ekspozycją na wschód jest mocno ograniczona. Wróciliśmy na śniadanie, a po nim odwiedziliśmy miejscową winnicę – także na degustację. 🙂
Mieliśmy wracać do hotelu, ale że droga wiodła koło wulkanu Teide, to spędziliśmy sporo czasu na improwizowanych plenerach i ledwo zdążyliśmy na planowany wieczorny. Teide się spodobało, na specjalne życzenie jutro będzie go więcej.
Teneryfa: klimat jaki tylko chcesz
Kolejny dzień fotowyprawy na Wyspy Kanaryjskie i kolejne plenery za nami. Zaczęliśmy od klimatów mglistych lasów Oregonu, by po 10 minutach wylądować na Islandii, a może Marsie? Teleportacji dokonaliśmy wjeżdżając na Teide. Ponieważ ten wulkan wystaje ponad poziom chmur, po drodze przejeżdża się przez chmury. Mgła, mroczne, nastrojowe lasy są więc gwarantowane – tylko nigdy nie wiadomo w którym miejscu (czyli na jakiej wysokości).
Nieco wyżej chmur nie ma nigdy, jest wściekły błękit i żółto-pomarańczowe pejzaże wulkaniczne. Bryły skał, pola lawy, żwir – a to tylko chwilę jazdy od mglistych lasów, gdzie obok sosny kanaryjskiej spotkać można eukaliptusy o rozmiarach baobabów.
Z Teide pojechaliśmy na zachód słońca do byłej wioski piratów, a później zdążyliśmy wrócić pod Teide na krótką sesję pod gwiazdami. Gwarantowany brak chmur to gwarantowany gwiezdny spektakl każdej nocy – nie trzeba liczyć na szczęście ani sprawdzać prognoz pogody. Gwiezdna sesja była krótka ze względu na obowiązującą tu covidową godzinę policyjną – od 22 do 6 rano. Zachód słońca było o 19.20, później godzina jazdy pod efektowną formację skalną, pół godziny fotografowania i pędzimy (serpentynami) do hotelu. Powiedzmy, że zdążyliśmy przed godziną policyjną. 😉
Jutro niewiele fotografowania, bo dużo pływamy. Przenosimy się z Teneryfy na Fuerteventurę, po drodze zaliczając Gran Canarię. Inaczej się nie da, bo nie ma bezpośredniego promu między Teneryfą a Fuertą. Przy okazji okazało się, że przed wejściem na pokład promu każdy musi wypełnić i podpisać nowy formularz uzasadniający taki rejs. Chwilowo formularz jest wyłącznie po hiszpańsku. Daliśmy radę, ciesząc się jednak, że taka niespodzianka spotkała nas w Hiszpanii, a nie w Chinach.
Jutro zapewne będzie przerwa w relacji, bo na Fuertę dotrzemy późno wieczorem (prom dopływa do celu o 22 – ciekawe jak ma się to do oficjalnego zakazu wychodzenia z domu po 22…), więc dzisiaj więcej zdjęć. I tym razem ani kawałka wybrzeża. 🙂
Fuerteventura: blisko a jak daleko
Z Teneryfy przeskoczyliśmy na Fuerteventurę, zahaczając o Gran Canarię. Przeskakiwanie na co drugą wyspę nie było oryginalnym planem, ale pierwotny plan przegrał w starciu z covidową rzeczywistością. Znowu wyszło, że jedyną stałą rzeczą są zmiany.
Z Teneryfy płynie się na Gran Canarię nieco ponad półtorej godziny promem, a stamtąd na Fuerteventurę jest jeszcze dwie godziny rejsu. Wyspy więc nie są od siebie bardzo oddalone, zresztą jak się wlezie na jakąś górę, to widać sąsiednie lądy. Jednak charakter i klimat diametralnie różnią zieloną Teneryfę od półpustynnej Fuerteventury. Jeden z uczestników fotowyprawy zarzeka się, że scenerie są bliźniaczo podobne do tych z Arabii Saudyjskiej. Mogą też przywodzić na myśl okolice Morza Martwego. Jednym słowem – w parę godzin z lasów deszczowych Teneryfy przenosimy się w klimaty Bliskiego Wschodu.
Na razie mamy za sobą wschód słońca wśród księżycowych wzgórz, nie do końca udane poszukiwanie pewnego wąwozu oraz zachód słońca wśród wiatraków. Wiatraki przypominają, że nadal jesteśmy w Hiszpanii. 🙂
Podróżowanie między wyspami jest tyleż sprawne, co pełne pułapek. Z jednej strony promy pływają często, a ich pakowanie przebiega szokująco sprawnie (biorąc pod uwagę, że oprócz pasażerów wjeżdżają samochody osobowe, ciężarówki, wielkie TIR-y z naczepami, a wszystko w ciągu niespełna godziny jest upchnięte co do centymetra). Z drugiej jednak strony do niedawna obie firmy promowe domyślnie sprzedawały bilety dla tubylców. Tubylcy mają ogromne rabaty, jednak podczas odprawy na prom trzeba okazać odpowiednie papiery do tych rabatów. Żeby wyłączyć zniżkę tubylczą trzeba było znaleźć widoczny tylko na pierwszym ekranie procedury zakupowej przełącznik. Jeśli ten etap przegapiliśmy, to mogliśmy się później cieszyć biletem w wyjątkowo atrakcyjnej cenie. Radość się kończyła przy próbie wejścia na pokład. Chyba sporo osób się tak nacięło, bo teraz obaj operatorzy promów na głównej stronie informują, że z powodu zmiany przepisów wszelkie ulgi są dostępne dopiero na ostatnim etapie zakupu biletów.
Fuerteventura: od morza do morza
Właściwie to od oceanu do oceanu – w obu przypadkach jest to Ocean Atlantycki. Wyspy mają tę zaletę, że daje się znaleźć miejsce na plener nadmorski wyeksponowane na wschód i na zachód (a także na północ i południe, jeśli ktoś potrzebuje). Z małymi wyspami jest jeszcze łatwiej, bo nie trzeba dużo podróżować między porannym i wieczornym plenerem. Dzisiaj na Fuerteventurze zafundowaliśmy sobie wschód słońca nad morzem, zachód na plaży, a środek dnia wśród skalnych cudów.
Na wschód mieliśmy skały, fale rozbijające się o kamienne przeszkody oraz naturalny basen zalewany co chwila. Dla odmiany na zachód pojechaliśmy nad gigantyczną piaszczystą plażę, za którą wznosi się pasmo górskie. Dwa nadmorskie plenery i dwa zupełnie różne klimaty. Co ciekawe, plaża Cofete, na której fotografowaliśmy zachód słońca, choć znana, była prawie pusta. Te dwadzieścia samochodów stojących na parkingu to nic przy szerokiej plaży ciągnącej się kilometrami. Tu wprawdzie nigdy nie ma tłumów jak nad Bałtykiem (droga dojazdowa jest długa i paskudna), ale tak pusto tu w normalnych czasach nie bywało. To wprawdzie marzec, ale wieczór był ciepły i pogodny, jak to na Fuercie. Szczerze mówiąc, było nawet nieco zbyt pogodnie, część uczestników fotowyprawy jest nieco poprzypalana.
O ile na poranny i wieczorny plener wysiedliśmy z autobusu tak, że można było rozstawiać statywy od razu na parkingu, to południowy plener kosztował nieco wysiłku. Właściwie to nawet całkiem sporo, bo choć Barranco de las Penitas jest miejscem niezwykle urokliwym, pełnym fantastycznych form skalnych, to dostęp do części z nich wymaga nieco determinacji. Ten plener jest zresztą powodem, dla którego fotowyprawa na Wyspy Kanaryjskie dostała najwyższą dotąd ocenę poziomu trudności. Było więc nie tylko włażenie na skały, ale też łażenie na czworaka oraz pełzanie na brzuchu. Odcinki specjalne w Barranco de las Penitas były wprawdzie trudne, ale krótkie – większość trasy to jednak był normalny spacer.
Podejście do mało znanego, ale niezwykłego wizualnie łuku skalnego, nie było bardzo trudne, choć wiązało się z półgodzinnym podejściem. Trudno powiedzieć, czy zadecydowała różnica wzniesień, czy atrakcyjność skalnych pejzaży dostępnych niżej, niemniej pod widoczny powyżej łuk dotarło ledwo 25% uczestników tej fotowyprawy. Trochę szkoda, zwłaszcza że oprócz trzech Włochów, w kącie robiących sobie majówkę, pod łukiem nikogo nie było.
Najtrudniejszy jeśli chodzi o wymagania sprawnościowe dzień fotowyprawy za nami, jutro płyniemy z Fuerteventury na Gran Canarię, gdzie czekają nas dwa intensywne fotograficznie dni. Jednak intensywność fotograficzna w tym przypadku nie oznacza wspinaczek, podejść i testowania umiejętności przysysania się do skały. Wracamy do plenerów, gdzie fotografie czekają zaraz po wyjściu z autobusu. Choć tak szerokiej i długiej plaży jak Cofete też już nie będzie.
Gran Canaria: podróżowanie promem dla dociekliwych
Wyspy Kanaryjskie leżą blisko siebie, ale mają zaskakująco różny klimat i scenerię. Odwiedzić jedną, to jakby z porcji lodów zjeść tylko wafelek. Pustynna Fuerteventura, zielona Teneryfa, piaszczysto-skalista Gran Canaria – co wybrać? Najlepiej – wszystko. I da się wybrać wszystko – dzięki temu, że między wyspami pływają promy. Siatka połączeń jest dość gęsta, aczkolwiek trzeba brać pod uwagę, że promy pływają tylko między najbliższymi wyspami. Z Teneryfy da się dostać na Gran Canarię, a dopiero stamtąd na Fuerteventurę. Z kolei na Lanzarote dopłyniemy tylko odwiedzając wcześniej Fuerteventurę. Minus jest taki, że dość trudno ominąć jakąś wyspę po drodze. Plus – że rejsy nie trwają długo. Przeważnie…
Są dwie firmy oferujące przewozy promowe. Ja zdecydowanie preferuję Freda Olsena, bo ma tylko szybkie promy (podróż między wyspami to od 1,5 do niespełna 3 godzin), oferuje dużo połączeń i w miarę nowoczesny system rezerwacji biletów. Konkurencyjny Naviera Armas ma wprawdzie także szybkie promy, ale ma też dreadnoughty, które te same trasy pokonują w 4-6 godzin. Więcej różnic można zauważyć po zabraniu się za kupowanie biletów…
Zakup biletu na prom to wypełnianie formularzy danymi osobowymi podróżnych, wskazanie modelu samochodu, który zabieramy na prom, a także uważanie na różne drobne druczki (np. trzeba nie skorzystać przypadkiem z oferty dla Guardia Civil czy rezydentów Kanarów) i tradycyjne unikanie różnych dodatkowych promocji. U Freda Olsena chwila skupienia wystarczy, żeby uniknąć pułapek i skutecznie kupić bilet. Niestety, promy Freda Olsena płyną z Gran Canarii na Teneryfę w godzinach nam nieodpowiadających, więc musiałem sięgnąć po ofertę Naviera Armas. Wybieram rejs, datę, podaję liczbę osób, uważam na pułapki promocyjne. Pierwszy zgrzyt jest przy wyborze samochodu – jest Fiat, ale nie ma modelu Talento, którym akurat tu jeździmy (u Freda Olsena ten model był do wyboru). Tu nie ma, ale można wpisać ręcznie. Ok, wpisuję. Wpisuję dane pasażerów, przechodzę do płatności i… nie przechodzę do płatności. Dostaję komunikat, że dorośli pasażerowie nie mogą mieć więcej niż 59 lat. Jasne, nikt tak długo nie żyje… Zaraz, co? Zaczynam wypełnianie od początku i zauważam, że oprócz kategorii dzieci i dorosłych jest również podgrupa seniorzy. No i okazuje się, że nie można przemycać seniora z dorosłymi.
Dobra, wypełniam wszystko od początku, starannie rozdzielając grupę na dorosłych i seniorów. Dochodzę do płatności i… nie ma płatności. Dostaję komunikat, żebym skontaktował się z infolinię. Jest po północy (grupa śpi po spotkaniu warsztatowym, a przed porannym plenerem, więc mogę zajmować się kupowaniem biletów), więc nawet nie próbuję dzwonić. Próbuję jeszcze raz kupić bilet, łudząc się, że gdzieś zrobiłem błąd, ale rezultat jest taki sam.
Dzwonię na infolinię Naviera Armas następnego dnia w przerwie między plenerami. Pan z infolinii nie ma pojęcia, czemu sprzedaż się nie udała. Sugeruje, że może jednak ręczne wpisywanie modelu samochodu nie działa. To co mam robić? Pan podpowiada, żeby trochę oszukać system i podać inny model o tej samej długości. Zarzeka się, że jeśli długość pojazdu będzie się zgadzała, to nie będzie żadnego problemu. Ok, próbuję. Rezultat – jak poprzednio. Skontaktuj się z infolinią. Próbuję różnych opcji, różnych kolejności wpisywania nazwisk. Może najpierw dorosłych, a później seniorów? Nie? To może najpierw panie, a później panów? Też nie? A odwrotnie? Również nie działa.
Czy tu się daje w ogóle kupić bilet? Próbuję bilet dla jednej osoby bez samochodu – proszę bardzo, przechodzimy do płatności. Ok, a jedna osoba z samochodem? Też działa, nawet jeśli samochód nie do końca ten, który powinien. Na razie rezygnuję z zakupu i sprawdzam, ile osób da się wrzucić na jeden bilet. Dochodzę do pięciu – i jest ok. Próbuję z sześcioma osobami – skontaktuj się z infolinią… I tak okazało się, że Naviera Armas nie wyobraża sobie, aby razem mogło podróżować więcej niż 5 osób. Dla szóstej trzeba kupić osobny bilet i w ramach pełnej konspiracji trzeba udawać, że nie ma ona nic wspólnego z pozostałymi. Dlaczego? Pan z infolinii nie ma pojęcia, ale z pewnością to się da jakoś obejść.
Powyżej różne pejzaże Gran Canaria – trzeciej wyspy kanaryjskiej na trasie naszej fotowyprawy.
Gran Canaria – dookoła wyspy w jeden dzień
W ostatni aktywny fotograficznie dzień fotowyprawy objechaliśmy Gran Canarię dookoła. Nawet półtora raza. Zaczęliśmy od porannego pleneru wśród wydm Maspalomas na południowym krańcu, później ruszyliśmy na północ do hotelu na śniadanie, a dalej mieliśmy plenery na południowym zachodzie, zachodzie i północnym zachodzie. Wygląda jak sporo jeżdżenia, ale wyspa nie jest bardzo duża, a my właśnie zrealizowaliśmy wszystkie plenery fotograficzne, które były tego warte.
Mała Antylopa, Mała Wenecja
Może jednak Gran Canaria nie jest taka mała, skoro mieszczą się na niej plenery z innych regionów świata? Najbardziej znane to kanion przypominający pomniejszoną wersję amerykańskiego Antelope Canyon, a także Puerto Morgan, uchodzący za „małą Wenecję”. O ile kanaryjska wersja kanionu antylopy jest faktycznie interesująca i ma spory fotograficzny potencjał, choć jest malutka, o tyle to drugie miejsce, jak określiła jedna z uczestniczek fotowyprawy: „to bardziej mały Sopot niż Wenecja. I to bardzo mały”.
W wąwozie Las Vacas, znanym jako lokalna wersja Antelope Canyon, byliśmy wczoraj. Długość niespełna 100 metrów nie daje szans na długie spacery, ale kształt i barwa skał oferuje faktycznie sporo fotograficznych możliwości, jeśli… Jeśli nie trafi się na innych turystów. To jest względnie mało znane miejsce, ale zaraz za nami weszły tam dwie kilkunastoosobowe grupy. To wystarczyło, żeby w tak ciasnym miejscu zrobiło się gęsto. A przecież mamy pandemię i ruch turystyczny na Wyspach Kanaryjskich to ułamek tego sprzed dwóch lat.
Jeszcze tłoczniej było w Puerto Mogan, które bardziej niż Sopot przypomina mi włoskie Portofino – bardzo turystyczne, zatłoczone nawet w covidzie i mocno przereklamowane. Jedyna interesująca wizualnie okolica to jedna ulica równoległa do portu i kilka przecinających ją uliczek – pełne kwiatów zdobiących fronty białych domów, dają szansę na sfotografowanie czegoś innego niż tłum na plaży. No owszem, jest jeden kanał, ale konstrukcją i stylem przypomina ten Wołga-Don, a nie Wenecję. Choć pewnie „Mały Plan Pięcioletni” nie byłby tak nośny jak „Mała Wenecja”. Niemniej kwiaty ładne.
Błękitne skały, smocze drzewa i północne wybrzeże
W Puerto Mogan zabawiliśmy tyle, ile trzeba – pół godziny na kawę, godzinę na fotograficzny spacer wśród kwiatów. Dalej na zachodzie czekały nas ciekawsze scenerie. Błękitne skały (na zdjęciu poniżej ze „smoczym drzewem” – lokalnym endemitem), a trochę dalej spektakularne wybrzeże. Porowate skały z oczkami wodnymi, uciekające spod stóp kraby, fale rozbijające się o przybrzeżne skały – sceneria była dramatyczna, a i tak więcej uwagi trzeba było poświęcić pewnemu stawianiu stóp niż rozglądaniu się za kadrami. Był to nasz ostatni plener podczas tej fotowyprawy na Wyspy Kanaryjskie. Wracamy tam jednak jeszcze w tym roku – plenery, które pokazywaliśmy w ciągu ostatniego tygodnia, będzie można fotografować z nami w grudniu.
Przetestowani negatywnie, niektórzy podwójnie negatywnie
Mam nadzieję, że w grudniu program fotowyprawy będzie uboższy o najważniejsze dzisiejsze wydarzenie – zrobienie uczestnikom testu covidowego, dzięki któremu można uniknąć kwarantanny po powrocie do Polski. Wszystko poszło gładko, choć nie bez niespodzianek. Znalazłem szpital, wykonujący od ręki takie testy, pojechaliśmy, zarejestrowaliśmy się, zapłaciliśmy (30 euro od testu), przetrwaliśmy grzebanie patyczkiem w nosie i czekamy na wyniki. Czekając rozmawiamy z Polką od kilku lat mieszkającą w Berlinie. Może po kwadransie przed budynek szpitala wyszła pielęgniarka, rozdając pierwszą partię zaświadczeń. Ponieważ nie wszyscy swoje dostali, czekaliśmy dalej. Po kilku minutach pielęgniarka wyszła ponownie, rozdając zaświadczenia tym, którzy wcześniej ich nie dostali, a także… uczestniczce, która już wynik testu otrzymała. No to miała dwa zaświadczenia, oba negatywne. Oglądamy te zaświadczenia i widzimy, że jednak nie są identyczne – nazwisko to samo, ale numer dokumentu inny. Z ciekawości porównaliśmy ten numer z fakturą, którą otrzymała właśnie poznana Polka i… bingo! Uczestniczka fotowyprawy na swoje nazwisko dostała swój wynik testu oraz mieszkanki Berlina. Nadmiarowy test przekazaliśmy berliniance, życząc jej powodzenia w walce z hiszpańską biurokracją i sprawności w używaniu Google Translatora – podstawowego mechanizmu komunikacji z personelem szpitala.
Jutro płyniemy z powrotem na Teneryfę, skąd wieczorem odlatujemy do Polski. Pierwsza tegoroczna fotowyprawa za nami, ciąg dalszy nastąpi, świat jest piękny i pełen wspaniałych plenerów.
Uczestnicy fotowyprawy na Wyspy Kanaryjskie marzec 2021
PS. Bez problemów wróciliśmy do Polski. Na lotnisku część grupy trzymała wyniki testu antygenowego, część – zaświadczenie o podwójnym zaszczepieniu. Nikt nie chciał obejrzeć tych zaświadczeń, nie było żadnej kontroli, co więcej – nie widać było nikogo ze Straży Granicznej czy Sanepidu, komu można by te dokumenty pokazać. Przepisy więc jak zwykle swoją drogą, a życie – swoją.
Więcej fotografii z Wysp Kanaryjskich:
https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/wyspy-kanaryjskie/
Nasza następna Fotowyprawa na Trzy Wyspy już w grudniu!
https://www.fotezja.pl/fotowyprawy/trzy-wyspy-fotowyprawa-kanaryjska/