Fotowyprawa do Namibii za nami! Najdłuższa i najdalsza (jak dotąd) wyprawa fotograficzna udała się w pełni, a Namibia była jednym wielki fantastycznym plenerem. Poniżej relacja z tego wyjazdu.
Namibia – dopadliśmy koziorożca
Nasza fotowyprawa do Namibii AD 2021 nie tylko wystartowała, ale nawet wylądowała. Do Windhouk, z przesiadką we Frankfurcie, lot był bezproblemowy, oczywiście z uwzględnieniem odpowiedniej do czasów ilości papierologii. Testy PCR i ubezpieczenie zdrowotne kontrolowano jeszcze w Warszawie, później kolejna kontrola we Frankfurcie. Całkiem pokaźny stosik formularzy wypełniliśmy jeszcze przed wylotem, później w samolocie dostaliśmy kolejne – podobne do tych poprzednich, ale nie takie same. Po wylądowaniu zaczęło się oddawanie tych papierów. Części pozbyliśmy się przy okienku wizowym (ale dostaliśmy za to pokwitowania i potwierdzenia, więc sztuk nie ubyło), później następną porcję zostawiliśmy przy odprawie paszportowej, wreszcie kolejny zestaw druków i zaświadczeń pozwolił przejść kontrolę sanitarną. Lotnisko opuściliśmy z kilkoma wypełnionymi drukami, których nikt nie chciał.
Większość grupy kupiła karty SIM i zdrapki, więc teraz każdy może słać 3 GB relacji w ciągu najbliższych 7 dni. Dostęp do internetu jest tani – karta SIM to ok 2,5 PLN, zdrapka na 3GB – 25 zł. Gorzej z szybkością internetu i dostępem do niego, bo poza obszarem zabudowanym czasem telefon pokazuje H+, czasem tylko E, a często brak sieci. Relacji z fotowyprawy to odcinek pierwszy, a drugi będzie, jak bogowie internetu zezwolą.
Nie ma lekko, ale robimy co możemy. Nie zrażamy się trudnościami, choć zobaczcie – śpimy w domach krytych strzechą i do tego niektóre domy są palach. Ze zwierząt na razie był koziorożec (na widocznym niżej znaku), przy drodze kręciły się też żyrafy, pawiany, trochę antylop, ale na razie albo w miejscach mało fotogenicznych, albo na dystansach niefotograficznych.
Diabelski plac zabaw
Jedziemy na południe Namibii, na razie dotarliśmy do Lasu Drzew Kołczanowych. Z drzew faktycznie wyrabiano kołczany, a dzisiaj najlepsze co można z nimi zrobić, to zdjęcia. Same drzewa nie tylko wyglądają jakby rosły do góry nogami, bo korona bardziej przypomina korzenie, ale też występują w ciekawej okolicy. Najlepiej rosną wśród głazów i skał, które gromadzą i odbijają ciepło. Można je spotkać więc także wśród niezwykłych formacji skalnych noszących nazwę Diabelski Plac Zabaw (Devils Playground) lub Plac Zabaw Giganta (Giant’s Playground). Dziwna nazwa staje się zrozumiała i całkiem trafna w momencie, gdy trafia się po raz pierwszy w to miejsce. Stojące jedne na drugich głazy różnej wielkości mogą przypominać ruiny jakiegoś antycznego miasta, ale co i rusz natrafia się na geologiczne twory, przywołujące inne skojarzenia. Duże głazy ustawione na małych, równoważnie, kamienne kule utrzymujące równowagę podpartych w jednym miejscu wąskich skalnych płyt – trudno uwierzyć w naturalność tych formacji, a znacznie łatwiej w to, że jakiś olbrzym bawił się tu klockami. No to też się tymi klockami pobawiliśmy.
Nie przestawialiśmy wprawdzie głazów, ale chodząc wokół nich układaliśmy je w różne kompozycje, zestawiając razem skalne ostańce, drzewa kołczanowe i całkiem ciekawe, dynamiczne niebo. Ładnie porozciągane chmurki tutaj to widok dość nietypowy, ale trudno sobie wymarzyć lepszą pogodę na plener o zachodzie słońca. W południowych ćwiczeniach z kompozycji chmurki dodawały ciekawego akcentu, a o zachodzie zapewniły spektakularne niebo.
Niestety, te same chmurki skasowały nam nocną sesję pod gwiazdami. Owszem, my stawiliśmy się na miejscu, drzewa kołczanowe były, ale gwiazdy tylko gdzieniegdzie prześwitywały. Zrobiliśmy więc trening z konfigurowania aparatów pod kątem gwiezdnych sesji. Jeszcze się przyda na tej fotowyprawie.
W bonusie wczorajsza żyrafa. Gdy relacja z wczorajszego dnia na fotowyprawie była już online, przy oczku wodnym obok naszych lodge’y pojawiły się dwa nosorożce i dwie żyrafy. Warunki były ciężkie – sztuczne światło bardzo sztuczne, zwierzęta bardzo żywe, czasy długie, ISO wysokie.
Wschód pod drzewami, zachód nad kanionem
Z pejzażami w Namibii jest lepiej niż z internetem. Relację z wczorajszego dnia mogłem wysłać dopiero dzisiaj, a dzisiejsza – właśnie jest, choć pewnie moje dzisiaj to nie jest Wasze dzisiaj. Podobno 80% Namibii jest w zasięgu internetu, choć bardzo podejrzewam, że w tych procentach mieszczą się wyłącznie mniejsze lub większe miejscowości, bo na przejazdach telefony są przeważnie bez zasięgu. Gdy internet jest dostępny, to całkiem dobrze można korzystać z komunikatorów, ale do wysłania większych plików (jak np. zdjęcia), trzeba mieć sporo cierpliwości. Ciąg dalszy więc z pewnością nastąpi – gdy będzie mógł nastąpić.
Po wieczorze wśród fantastycznych kamiennych układanek Diabelskiego Placu Zabaw wschód słońca urządziliśmy o kilka kroków od domków, w których mieszkaliśmy. Tutejszy las drzew kołczanowych jest jednym z największych, niemniej termin las może być bardzo mylący. Drzewa stoją w kilku-, kilkunastometrowych odstępach, między nimi mnóstwo głazów o podobnym kolorze i fakturze co na Devils Playground, tyle że tutaj głazy leżą na ziemi, a nie jedne na drugich, a najwyższymi obiektami są drzewa. Wieczorem mieliśmy więc efektowne głazy z pojedynczymi drzewami kołczanowymi, a o poranku proporcje były odwrotne. Jak na razie chmurki dopisują, dzięki czemu moment pojawienia się i znikania słońca pod horyzontem wzbogacany jest o intensywne barwy na niebie.
Po porannej sesji i śniadaniu ruszyliśmy dalej na południe. Dotarliśmy już prawie do granicy z RPA, bardziej na południe już nie będziemy jechać. Przebojem wieczoru jest sesja nad Kanionem Rzeki Rybnej – miejsce mało znane, a całkiem imponujące, bo to drugi największy kanion świata. Pod względem rozmiarów ustępuje tylko amerykańskiego Wielkiemu Kanionowi, a pod względem atrakcji mu nie ustępuje. Są jednak pewne różnice…
Byliśmy tu sami – co częściowo zawdzięczamy pocovidowemu spadkowi ruchu turystycznego, ale tutaj nigdy nie ma tłumów. Nie ma też barierek – podejść można w każdym miejscu do krawędzi, choć oczywiście zdecydowanie wskazane jest zachowanie ostrożności. Można się jednak nie obawiać, że jakiś strażnik nas przegoni czy będziemy musieli czekać w kolejce do szczególnie ciekawego miejsca widokowego. Ciekawe miejsca zresztą są wszędzie, a wzdłuż krawędzi kanionu można spacerować i spacerować. Da się zresztą zejść też na jego dno, choć tutaj najkrótsza sugerowana trasa obliczona jest na 3 dni… może więc tego nie będziemy próbować tym razem.
W poszukiwaniu duchów Kolmanskop
Najbardziej znane namibijskie miasteczko duchów wygląda wprawdzie bardzo efektownie, a nawet dramatycznie, ale nie kryje żadnej tragedii. Najpierw przypadkiem znaleziono w okolicy spory diament, później znaleziono ich więcej, więc otwarto kopalnię, na potrzeby której zbudowano całe miasteczko. Wydobycie diamentów szło przez kilka dekad, aż wreszcie diamenty się skończyły, więc w 1956 roku kopalnię zamknięto, a z Kolmanskop wszyscy wyjechali. Tak po prostu. Nie pakowali się szczególnie starannie, więc na miejscu zostało trochę wyposażenia domów, z piecami i wannami włącznie. A gdy teren opuścili ludzie, weszła tam natura.
Częste i silne wiatry znad pobliskiego oceanu przynoszą piasek, który stopniowo zasypuje domy. Jednocześnie jednak ostre słońce i generalnie suchy klimat nieźle zakonserwował deski i choć część jest już połamana, większość się wyraźnie rozeschła, to jak na prawie 80 lat opuszczenia – wyglądają nieźle. A zdecydowanie dobrze wyglądają jako temat do fotografowania.
Domów jest kilkadziesiąt, do większości da się wejść, choć do niektórych trzeba wchodzić przez okna, bo drzwi już dawno zablokował piasek. Często trzeba się schylać, czasem konieczne jest omijanie pokojów, gdzie podłogi mają więcej dziur niż desek. Schody prowadzące na wyższe piętra są zaskakująco solidne i całe, ale już stropy wyższych kondygnacji bywają niepokojąco ażurowe. Zapewne czas pochłonie Kolmanskop szybciej niż zrobi to pustynia. Pewnie za dekadę nie będzie już co tutaj fotografować. Na razie jednak cieszymy się, że tak malownicze miejsce jest dostępne. Co więcej, dostępne jest na bardzo fajnych zasadach.
Normalne zwiedzanie Kolmanskop odbywa się w środku dnia. Na szczęście są też dostępne bilety fotograficzne, które pozwalają na wejście po południu i fotografowanie do zachodu słońca, albo też uprawniają do pojawienia się na terenie miasteczka o wschodzie słońca. My właśnie jesteśmy po sesji popołudniowo-wieczornej, za parę godzin ruszamy na drugą, poranną. Z całą pewnością te dwa kilkugodzinne wypady do Kolmanskop nie wystarczą, aby zajrzeć w każdy zakamarek i do każdego pokoju, do którego da się zajrzeć. Dla miłośnika nastrojowych, opuszczonych miejsc Kolmanskop to temat na całe tygodnie, zwłaszcza że wiatr, piasek, ale też często pojawiające się mgły mogą znacznie zmienić pozornie znane i już sfotografowane scenerie. My cieszymy się, że możemy dwa razy szukać duchów w Kolmanskop, zwłaszcza że nikogo poza naszą grupa tam wieczorem nie było, więc pewnie i rano będzie pusto.
Więcej fotografii z zasypywanego przez pustynię miasteczka górniczego z pewnością będzie, a my jutro ruszamy pod najpotężniejsze wydmy pustyni Namib.
Z miasteczka duchów pod wydmy
Jeden plener w Kolmanskop to stanowczo za mało, więc po wczorajszej wieczornej sesji następnego dnia pojechaliśmy na poranną. Ku mojemu zdziwieniu, na wschodzie słońca był wschód słońca. To dość nietypowe dla tej okolicy, bo tutaj z rana przeważnie są solidne mgły od oceanu.
Po śniadaniu pożegnaliśmy hotel i ruszyliśmy na północ. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy stadzie dzikich koni. Kiedyś było ich kilka setek, po kilku latach suszy zostało ich kilkadziesiąt. Mają tu stale zasilane oczko wodne, więc może ich liczba przestanie maleć. Jest kilka teorii skąd się tu wzięły. Jedna mówi, że uciekły z pokonanych w 1915 roku wojsk niemieckich. Inna – że uciekły ze zwycięskich w tymże roku wojsk RPA. Jest też wersja, że wydostały się ze statku, który się rozbił blisko wybrzeża. Żyją tu przez ponad 100 lat i wygląda, że dostosowały się do miejscowego klimatu.
Mieliśmy przed sobą szutrową drogę i spory dystans do przejechania. Trudno jednak powiedzieć jaki, bo najpierw był znak „Sesriem 345 km”, a jakieś 50 kilometrów dalej – „Sesriem 220 km”. Pierwsza informacja z pewnością nie była prawdziwa, druga był nieco bardziej prawdopodobna. Mniej więcej w połowie tej trasy jednocześnie strzeliły dwie opony. Nie jest to jakieś wyjątkowe zdarzenie. Kilka minut wcześniej minęliśmy się z samochodem, który z tyłu miał przypięte koło w kształcie dalekim od okrągłego. Mieliśmy dwa koła zapasowe – podobno tutaj to rozsądne minimum. Nie mieliśmy natomiast zasięgu telefonów, więc po zmianie kół (nasz kierowca poradził sobie z tym szybko i sprawnie), trzymaliśmy kciuki, żeby to był ostatni ostry kamień na dzisiaj.
W czasie czekania grupa poświęciła czas na ćwiczenia z fotografii krajobrazowej. Namibia ma tę zaletę, że nawet awaria w środku zupełnego pustkowia gwarantuje ciekawe pejzaże.
Z trudem bo z trudem, w ostatniej chwili zdążyliśmy jednak na wieczorny plener wśród wydm Sesriem. Nie do końca w tym miejscu, gdzie planowaliśmy, ale dobrze, że blisko czekającego na nas noclegu.
Magiczne Deadvlei tylko dla nas
Z pewnością jednym z najbardziej fotogennych miejsc w Namibii jest Deadvlei. Martwy las w płaskiej, glinianej niecce, w otoczeniu wysokich, pomarańczowych wydm zawsze robi wrażenie. Za drugim razem wygląda to nie mniej niesamowicie niż przy pierwszym spotkaniu. Z pewnością na intensywność doznań wpłynęło to, że mieliśmy to miejsce przez ponad godzinę o wschodzie słońca tylko dla naszej grupy.
Jak się załatwia Deadvlei na wyłączność? Och, to zupełnie proste. Wystarczy pojechać tam właśnie teraz, gdy ruch turystyczny w Namibii już ruszył, ale bardzo, bardzo powoli. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, nasz samochód był jednym z trzech. Przy czym para z jednego samochodu zdecydowała, że przywita dzień ze szczytu Big Daddy – jednej z najwyższych namibijskich wydm. Co się stało z załogą drugiego samochodu nie wiemy i nie mamy z tym nic wspólnego 😉 ale gdy po przejściu kilometra po piasku dotarliśmy do Deadvlei – nikogo tam nie było. Później, gdy już wracaliśmy o godzinie dziesiątej na śniadanie, stało tam 14 samochodów, ale kto w takie miejsce wybiera się prawie 3 godziny po wschodzie słońca?
Magia tutaj nie zaczyna się jednak wraz ze wschodem słońca, ale nieco później. Od wschodu Deadvlei ma właśnie wysoką Big Daddy, więc zanim słońce wzniesie się na tyle, żeby cokolwiek oświetlić, cała sceneria jest w cieniu. Później pierwsze światło sięga szczytu względnie niewysokiej wydmy od zachodu otaczającej nieckę i stopniowo schodzi w dół. Drzewa jeszcze są w cieniu, ale diuna w tle już jest intensywnie pomarańczowa. Później światło sięga podstawy wydmy i stopniowo rozlewa się na nieckę. Kolejne drzewa są oświetlane i z czarnych kształtów wyłaniają się brązowe, powykręcane pnie. Gdzieś około wpół do dziesiątej jest po wszystkim – całość jest zalana światłem, które przestało już mieć złotą, poranną barwę, a stało się niebieskawe, jak to w środku dnia. A my dodatkowo mieliśmy atrakcję w postaci zachodu Księżyca – tuż po pełni, więc całkiem sporego.
Martwych akacji jest tu kilkadziesiąt, więc jest z czego wybierać. Obszerny, płaski teren pozwala zupełnie swobodnie krążyć wokół wybranego drzewa, zestawiając je z innymi lub izolując dłuższą ogniskową. Podchodząc bliżej można sprawić, że martwe drzewa są wyższe niż otaczające wydmy, a odsuwając się od nich dalej i używając teleobiektywu łatwo wypełnić tło za nimi pomarańczową ścianą wydmy. Jest to nie tylko niezwykle klimatyczne miejsce, ale też idealny poligon do ćwiczeń z kompozycji, gdzie wszelkie zabawy z perspektywą, dystansem i ogniskową są możliwe. No, oprócz perspektywy pionowo z góry, bo drony na terenie parków narodowych w Namibii są zabronione. Jeśli jednak ktoś koniecznie chce zrobić zdjęcie z góry, wystarczy że wejdzie na kilkusetmetrową Big Daddy…
Magię Deadvlei stworzyły wydmy. Martwe dziś akacje jeszcze 700 lat temu rosły na mokradle, zasilanym przepływającą tędy rzeką. Później wędrujące wydmy odcięły rzekę, która musiała poszukać nowej drogi, a akacje uschły. Tutejsze akacje to zresztą twardzi zawodnicy. Rośnie ich tutaj sporo, także między wydmami lub obok dróg. Zapuszczają korzenie nawet na 20-30 metrów w głąb i potrafią dzięki temu przeżyć kilka lat bez deszczu. Te na Deadvlei rosły jednak na gliniastym gruncie – gdy rzeka została odcięta, teren zmienił się w twardą, nieprzepuszczalną skorupę.
Wydmy i zabójcze rośliny
Wczoraj było o tym co można ciekawego znaleźć u stóp namibijskich wydm, ale same wydmy też zasługują na uwagę, i to jeszcze jak! Kolejny zachód i wschód słońca to właśnie sesje u stóp najpotężniejszych diun. Wprawdzie była próba wejścia na szczyt wydmy 45, ale atak szczytowy się nie udał i więcej nie będziemy o tym mówić.
Choć szczyt wydmy jest z pewnością formą sportowego wyzwania, to wizualnie wszystkie atrakcje są na dole. Tylko z dołu widać wielkość tych piaszczystych wzniesień – jeśli znajdzie się odpowiedni punkt odniesienia do oddania skali. Punktem może być fotografująca koleżanka, ale też akacja, których trochę rośnie u podstawy prawie każdej wydmy. Wiadomo, że akacje są nieduże, ale drzewo to drzewo, daje orientację co do rozmiarów góry piasku z tyłu.
Pod wydmami rosną zarówno drzewa żywe, jak i martwe, kompletne z koroną, jak i same pnie lub tylko pozostawione korzenie. Do wyboru, do koloru. Choć, prawdę mówiąc, z wyborem koloru byłby problem, dominują brązy i pomarańcze w różnych odcieniach i intensywności. Na ostatni poranny plener dostaliśmy w gratisie balony, które akurat lądowały przed wybraną przez nas wydmą. Przez chwilę zrobiło się bardziej kolorowo (i bardziej hałaśliwie, bo pasażerowie balonu wrzeszczeli, gdy kosz przewrócił się i balon ich wlókł po ziemi).
Na wydmy poświęciliśmy jeden wieczór i jeden poranek, fotografując nie tylko najbardziej znaną diunę 45, ale także znacznie ładniejszą 40 oraz, o wschodzie słońca, którąś z wcześniejszych, pewnie koło numeru 30. Nazewnictwo wydm tutaj to na pozór sztuka tajemna. Dlaczego bowiem diuna 1 niemal sąsiaduje z w wydmą 27 po drugiej stronie drogi? Otóż jadąc z Sesriem do Sossusvlei wydmy po prawej stronie drogi numerowane są w kolejności występowania, a te po lewej stronie otrzymują nazwę zgodną z liczbą kilometrów od Sesriem. Proste, prawda?
Czas opuścić Sesriem, wydmy oraz żywe i martwe akacje. Ruszyliśmy na północ, po drodze zahaczając o stację benzynową Solitaire, znaną z szarlotki i efektownych wraków samochodów wokół. My mieliśmy dodatkową atrakcję: zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie z generałem policji, drugim pod względem ważności w ministerstwie spraw wewnętrznych Namibii. Normalnie policjantów w Namibii fotografować nie należy, bo doprowadza ich to do furii, ale wyraźnie generał był światowy i zapozował sobie z turystami. Turyści odjechali niearesztowani.
Przed dotarciem do hotelu podjechaliśmy jeszcze do miejsca, gdzie rośnie największy znany egzemplarz rośliny o nazwie euphorbia cageria. Nasz kierowca właśnie próbuje doskoczyć do wysokości tej rośliny. Skacze w pewnej odległości, bo nie dość, że euphorbia ma kolce jak kaktus (choć kaktusem nie jest), to jeszcze jest jedną z kilku trujących roślin Namibii. Krąży historia o górnikach, którzy nie przeżyli rozpalenia ogniska z euphorbii w celu upieczenia grilla. Roślina jest zabójcza dla ludzi i zwierząt – za wyjątkiem słonia, nosorożca i jednej z antylop, które uodporniły się na zawartą w soku toksynę.
P.S. Następnym punktem naszego programu jest Spitzkoppe – na internet bym tam nie liczył, więc relacja ze wspaniałych skał będzie, jak się uda ją przepchnąć.
Bajka o Spitzkoppe
W kategorii miejsc, które są zbyt fantastyczne, żeby były prawdziwe, okolice szczytu Spitzkoppe zajmują wysokie miejsce. Na samą górę Spitzkoppe oczywiście nie wchodziliśmy – góry najładniej, najbardziej majestatycznie wyglądają z dołu. Szczególnie ładnie wyglądają o wschodzie i o zachodzie słońca – Spitzkoppe dostało naszą pełną uwagę o obu tych porach.
Sama góra jest bardzo malownicza – ze względu na kształt nazywana „afrykańskim Matterhornem” – ale tutaj atrakcje dopiero się zaczynają. Wokół niej znajdują się skalne formacje, które erozja ukształtowała w najdziwaczniejsze formy. Jest piękny łuk skalny (który fotografowaliśmy rano, w nocy i wieczorem), ale też pełno obłych głazów, ciekawie spękanych skał, szczelin, krągłości, spiętrzeń. Dla miłośnika pejzaży to raj – nasza grupa uznała, że to jest najfajniejszy plener na tej fotowyprawie. Jak dotąd takie stwierdzenie pada codziennie, zobaczymy czy uda nam się nadal podnosić poprzeczkę oczekiwań. 🙂
Atrakcyjna sceneria stanowiła usprawiedliwienie do noclegu pod namiotami – jednego z czterech takich na tej fotowyprawie. Wprawdzie namioty są spore, w środku łóżka polowe, a rozstawianiem i składaniem zajmuje się opiekująca się nami ekipa z Bocian Safari, ale nie da się ukryć, że lodge i hotele, które mamy na pozostałych noclegach są wygodniejsze. Podstawowym atutem namiotów pod Spitzkoppe jest to, że są pod Spitzkoppe – obłe malownicze skały otaczają nasze obozowisko, widok na oświetlony wschodzącym słońcem szczyt jest ze skalnej rampy za namiotami, a do łuku skalnego mamy jakieś 150 metrów. Porządek drugiej części dnia był prosty: sesja popołudniowo-wieczorna, kolacja, nocna sesja z gwiazdami nad skalnym łukiem, dyskusja przy whisky, parę godzin snu i sesja od wczesnego przedświtu do późnego śniadania. Później, niestety, musieliśmy jechać dalej.
Acha, zanim dojechaliśmy pod „afrykański Matterhorn”, wpadliśmy na Wybrzeże Szkieletów, a później na stado fok. Stado liczyło jakieś 80-100 tysięcy sztuk, nie daliśmy rady każdej zrobić portretu, a nawet z portretem grupowym był problem, bo rozłaziły się we wszystkie strony.
Na koniec deser: przedstawicielka ludu Damara prezentuje opowieść w swoim rodzimym, kląskającym języku. Warto posłuchać!
Namibia, język plemienia Damara z głoskami kląskającymi. pic.twitter.com/ugQGI5MRJo
— Fotezja (@fotezja) June 1, 2021
Gepardy z bliska i bardzo bliska
Fotowyprawa do Namibii idzie lepiej niż jej relacjonowanie. My dotarliśmy już do Opuwo na północy, ale z relacją jestem dwa dni do tyłu. Internet tu jest bardzo kapryśny i hotelowe wi-fi wcale nie jest najszybsze ani najpewniejsze. Trafiają się zaskakująco wydajne połączenia w przydrożnych barach czy stacjach benzynowych, ale tam zatrzymujemy się tylko na chwilę.
Wracamy więc do gepardów. Wizyta na farmie gepardów była z pewnością jednym z najciekawszych doświadczeń tego wyjazdu. Właściciel przygarnia ranne czy złapane gepardy (tutaj traktowane są przez farmerów jak szkodniki, zagrażające hodowli bydła) i utrzymuje je i siebie z wizyt turystycznych. W tej chwili gepardów jest pięć – dwa są na tyle oswojone, że praktycznie mieszkają w domu, kręcą się po podwórku i bezproblemowo egzystują wraz z kilkoma psami. Trzy pozostałe są półdzikie – choć są codziennie dokarmiane, to nadal niechętnie zbliżają się do człowieka, o bliższych relacjach nawet nie wspominając.
Zaczęliśmy od pary gepardów „domowych”. W relacjami z nimi obowiązuje tylko kilka zasad: nie deptać po ogonach, nie próbować głaskać po brzuchu i łapach, nie próbować zabierać jedzenia. A najważniejsza reguła takiego spotkania brzmi: to gepard decyduje o stopniu poufałości. Oba koty dawały się głaskać, o fotografowaniu nie wspominając. Jeden z nich był wyjątkowo przyjazny i z dużym zapałem czyścił wybrane osoby, mrucząc przy tym jak pracujący na niskich obrotach silnik. Mnie ów gepard poświęcił sporo czasu – miałem dokładnie wylizane przedramię i łokieć. Wrażenie z takiego czyszczenia jest niezapomniane: papier ścierny na ręce, głośne mruczenie do ucha i poważne spojrzenie wielkich oczu. Zdjęcia z mojej bliskiej znajomości z gepardem będę mógł zaprezentować, jak uczestnicy fotowyprawy mi je udostępnią, bo selfie z kotkiem sobie nie robiłem. Natomiast jeden z uczestników wypróbowywał na nim zdalne sterowanie w iPhonie, co widać wyżej, a kot nie miał nic przeciwko.
Pozostałą trójkę gepardów fotografowaliśmy z dystansu (choć momentami ten dystans był dość niewielki). Pierwsza para (matka i syn) była tylko nieufna, natomiast ostatni, mający do dyspozycji osobną część farmy, był wyraźnie zirytowany i przestraszony. Zanim dostał swoją porcję mięsa, przeprowadził kilka symulowanych ataków na stojącą za siatką grupę. To właśnie ten kotek w skoku jest na zdjęciu powyżej.
Więcej zdjęć i wiadomości z Namibii będzie, jeśli uda nam się polowanie na internet.
W wiosce plemienia Himba
Dotarliśmy do położonego najbardziej na północ etapu fotowyprawy do Namibii – miasta Opuwo. W wolnym tłumaczeniu Opuwo oznacza „koniec świata, dalej nie ma już nic” – owszem, do granicy z Angolą jest jeszcze spory kawałek, ale miast już tam się nie znajdzie. Do Opuwo pojechaliśmy dla tamtejszych mieszkańców. W mieście spotkać można przedstawicieli 5 plemion. Samo w sobie nie jest to czymś nadzwyczajnym, bo w Windhouk jest mieszanka wszystkich namibijskich plemion. Tyle, że w stolicy wszyscy ubierają się w stylu zachodnim, a w Opuwo prawie połowa chodzi w strojach tradycyjnych. Chodzą tak, bo chcą – nie ma ani presji na zachodni styl, ani tradycyjny. Tutaj też są prawdziwe – w odróżnieniu od turystycznych – wioski ludu Himba.
Himba są najbardziej znanym i charakterystycznym ludem Namibii, choć stanowią tylko niewielką, kilkuprocentową mniejszość. Bez wątpienia swoją sławę plemię zawdzięcza kobietom. Mężczyźni noszą prawdzie wskazujące na przynależność etniczną „kilty”, ale to kobiety wyróżniają z daleka ubiorem i fryzurą. Himba nosi spódnicę – czasem ciężką, skórzaną, obwieszoną metalowymi ozdobami – i… nic więcej. Nosi też charakterystyczne warkocze, zlepione glinką i przyozdobione na końcach przedłużeniami ze sztucznego włosia. Tą samą glinką naciera też skórę na całym ciele, dzięki czemu zyskuje ochronę przed słońcem oraz unikatową karnację. Jeśli dodać do tego, że Himby są wysokie, czasem nawet bardzo, to nic dziwnego, że wyróżniają się w miejskim tłumie.
Grupówka międzynarodowa
Himba świadome są swojej popularności i atrakcyjności, dlatego można spotkać ich wioski nawet w okolicy stolicy kraju – ale są to wioski specjalnie zakładane z myślą o turystach. My pojechaliśmy do Opuwo, aby odwiedzić jedną z autentycznych wiosek. Samo pojęcie wioski jest dość odległe od europejskich wyobrażeń. Tutaj może ona zajmować nawet 10-12 kilometrów kwadratowych, ale większość tego terenu to pustkowia, wykorzystywane jako pastwiska dla krów i kóz. W obrębie takiej wioski może znajdować się od kilku do nawet kilkudziesięciu ogrodzonych „gospodarstw”, w obrębie którego żyje jedna, czteropokoleniowa rodzina. O kilkadziesiąt metrów albo kilka kilometrów dalej może być następne takie „gospodarstwo”, wszystkie podlegające wspólnemu wodzowi.
Część namibijskich plemion przyjęła zachodni styl życia, część skłania się do tradycji. Najbardziej bronią się przed współczesnością Buszmeni, którzy nie chcą porzucić nomadycznego stylu życia i są traktowani trochę jak pariasi. Himba są gdzieś w połowie drogi między akceptacją współczesności a przywiązaniem do tradycji. Choć w Namibii istnieje obowiązek szkolny (generalnie ignorowany przez Buszmenów), to wśród Himba połowa dzieci chodzi do szkół w strojach europejskich, a połowa – wypasa bydło i kozy w tradycyjnych spódniczkach. Które dziecko gdzie trafi zależy podobno od zdolności – ciekawe świata idą do szkoły, te lepiej czujące się wśród zwierząt, w buszu i wśród wzgórz – kontynuują plemienną tradycję.
Plemienność jest zresztą podstawą funkcjonowania społeczności Namibii, ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Plemienne są partie polityczne, więc od lat rządzą ludzie wywodzący się z najliczniejszej grupy etnicznej Ovambo. Plemienny jest jednak też wymiar sprawiedliwości – o przestępstwach wypowiada się w pierwszej kolejności sąd plemienny. Można się odwołać do sądu narodowego, ale ponoć mało kto tak robi i jeszcze rzadziej wyroki sądów plemiennych są zmieniane. Kary w sądzie plemiennym są finansowe. Za kradzież krowy trzeba oddać 2 krowy – jeśli złodziej zostanie przyłapany zanim zje łup. Jeśli zdążył zjeść – to musi oddać 7 krów. Zabójstwo kobiety kosztuje 46 krów, a mężczyzny – 35. Kobiety są cenniejsze.
Polowanie na lwy w Etoszy
Dotarliśmy do ostatniego hitu naszej fotowyprawy do Namibii – do parku narodowego Etosza. 22 tysiące kilometrów kwadratowych pełnych słoni, żyraf, lwów, nosorożców, antylop czy zebr. No dobra, z wypełnieniem parku trochę przesadzam, bo przeważnie jedzie się przez puste przestrzenie, ale czasem jak się trafi popularne oczko wodne, to nie wiadomo w którą stronę obrócić obiektyw.
Kiedy nie chcemy oglądać lwa…
Pierwsze spotkanie z ciekawymi drapieżnikami mieliśmy kilkaset metrów od bramy parku narodowego. Po szosie spacerował sobie gepard, który na nasz widok czmychnął w trawę, a następnie przeskoczył płot otaczający Etoszę i z powrotem był pod ochroną. Wszyscy mieli ochotę na więcej spotkań z dzikimi kotami, ale niedługo przestali mieć…
Zdążyliśmy przez kilka godzin pojeździć po Etoszy, zbliżając się do obozu Dolomiti, gdzie czekał nas nocleg, gdy w samochodzie rozleciał się wał napędowy. Prawie nowa Toyota Land Cruiser, ledwie 27 tysięcy przejechanych kilometrów – takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Ale zdarzyły się: pół godziny przed zachodem słońca, w środku mało odwiedzanej części parku narodowego o rozmiarach Holandii.
Kierowca zerknął na swój telefon i spytał się, czy może ja mam zasięg. Nie miałem, ale ledwie kilkanaście metrów wcześniej udało mi się wysłać wiadomość Messengerem. Na terenie Etoszy nie wolno wychodzić z samochodu, więc nie wyszliśmy, nie cofnęliśmy się te kilkanaście metrów, nie złapaliśmy zasięgu, a kierowca wcale nie dzwonił do obozu Dolomiti ani swojej szefowej z Bocian Safaris. Z pewnością też nie robiąc tych wszystkich rzeczy nie rozglądaliśmy się za lwami i lampartami, bo i po co mielibyśmy? Traf jednak chciał, że po jakimś kwadransie z obozu Dolomiti przyjechały dwa samochody – jeden zabrał naszą grupę, a drugi wziął Land Cruisera na hol.
Lew razy dwa
Na kolację nieco się spóźniliśmy, ale na safari o wschodzie słońca wyruszyliśmy planowo – samochodem zastępczym. Po śniadaniu mieliśmy już do dyspozycji z powrotem Land Cruisera – nasz pomysłowy kierowca naprawił go… w stopniu wystarczającym. Odłączył wał, włączył napęd na cztery koła i mogliśmy jechać. Wprawdzie nie dało się przekroczyć 60 km/h, ale na terenie Etoszy i tak szybciej jeździć nie wolno, już nie mówiąc, że ani to potrzebne, ani bezpieczne. Gdybyśmy jechali szybciej, to pewnie przegapilibyśmy pewną parkę pod drzewem.
Lwów w Etoszy żyje sporo, ale dość trudno je spotkać, a jeszcze trudniej spotkać w odległości dającej szanse na udane zdjęcie. Dwa lata temu mogliśmy powiedzieć, że lwy zostały zaliczone, ale niekoniecznie sfotografowane. Coś tamu dało się pstryknąć, ale z ponad stu metrów, gdy lwica na chwilę podniosła głowę ponad trawy… Tym razem było inaczej: para leżała pod drzewem ledwo kilka metrów od szosy i zajęta była głównie przedłużaniem gatunku. W przerwie realizacji tego ważnego zadania lwy przeszły obok naszego samochodu i zaległy pod następnym drzewem.
Do wieczora jeździliśmy fotografując słonie, żyrafy, różne gatunki antylop, zebry, strusie – nierzadko blisko siebie, bywa że udało się złapać w jednym kadrze po kilka gatunków. Nie mamy jeszcze portretu nosorożca (w dzień, a nie przy sztucznym świetle koło oczka wodnego) ani lamparta. Na tego pierwszego duże szanse mamy jutro, na tego drugiego szanse mniejsze, ale liczymy na szczęście.
Szukając szczęścia w Etoszy
Już mamy z powrotem naszego Land Cruisera – naprawionego i sprawnego nie tylko do jazdy 4×4. I jeździmy po Etoszy, uprawiając ćwiczenia z prawdopodobieństwa. Na razie wychodzi, że nie znajdzie się tego, czego się szuka, ale za to można trafić na coś, na co się absolutnie nie liczyło.
Chcesz nosorożca, dostajesz koty
Z tzw. Wielkiej Czwórki najbardziej niebezpiecznych zwierząt Etoszy mamy za sobą sesje ze słoniami i lwami. Zostały nam do wytropienia jeszcze nosorożec czarny i lampart. Lampart to raczej teoria – wprawdzie są tutaj i nawet można je względnie łatwo spotkać podczas nocnych safari, które się jednak nie nadają do robienia zdjęć. W dzień jednak wypatrzyć bardzo płochliwego lamparta na dystansie umożliwiającym zrobienie zdjęcia to jak trafić szóstkę w totka. Nosorożce dwa lata temu były w obfitości, tym razem jednak znalezienie jakiegoś stanowiło problem. Owszem, regularnie przychodziły w nocy do oczek wodnych – także tego położonego tuż przy ogrodzeniu naszego aktualnego obozu. Tyle, że fotografowanie przy świetle wielkiego reflektora daje nieco inne rezultaty niż zdjęcia w świetle słonecznym.
Kolejnego poranka wyruszyliśmy więc w poszukiwaniu nosorożca. Zaraz na początku trafiliśmy na hienę, która najpierw próbowała biec równolegle do jadącego samochodu, aby po chwili przejść przed maską, patrząc się na nas z wyrzutem.
Chwilę później trafiliśmy na dwa lwy. Drugi wprawdzie leżał dość daleko i nieco schowany za wzniesieniem terenu, za to pierwszy był w sam raz na dystansie dla ogniskowej 300 mm. Do tego wokół bliższego lwa kółka robił szakal. Szakale nie tylko potrafią podejść do lwów bliżej niż jakiekolwiek inne zwierzę, ale też są szybsze i współpracując potrafią zrabować lwu zdobycz. Nauczone doświadczeniem lwy przeważnie szakale ignorują.
Podczas tego samego objazdu trafiliśmy na parę gepardów. Gepardy dzikie są prawie tak płochliwe jak lamparty, a nam się trafiły tu już drugi raz (pierwszy był uciekinier tuż przed bramą wjazdową do Etoszy). Te nie przyszły się łasić, ale też nie przejmowały się nami na tyle, by się oddalić.
A nosorożce? Podczas popołudniowego przejazdu, dzięki wskazówkom od mijanych kierowców, znaleźliśmy trzy. Wprawdzie dość daleko, za to w typowej dla nosorożców postawie paranoiczno-defensywnej: zadami do siebie i każdy patrzył w inną stronę.
Chcesz coś znaleźć? Rozmawiaj
Nasz kierowca ma ogromne doświadczenie i wiedzę na temat zwyczajów różnych gatunków zwierząt, a do tego sokoli wzrok. Nawet jednak on nie zaniedbuje żadnej okazji do zaczepienia kierowców mijających nas samochodów o to, co i gdzie ostatnio widzieli. Tymczasem spotyka się turystów, którzy jeżdżą sami i nikogo się o nic nie pytają, próbując coś w losowych miejscach wypatrzyć. Podjechaliśmy do takiego stojącego samochodu, którego kierowca coś pokazywał kijkiem, a pasażerka patrzyła w tę stronę przez lornetkę. Patrzymy w tę stronę i zupełnie nic ciekawego nie widzimy, nawet nasz sokolooki kierowca. No to podjeżdża i pyta się, co oni tam widzą, A tamci – że nic jeszcze nie widzą. I zaśmiewają się.
Z opisu powyższych poszukiwań mogłoby wynikać, że w Etoszy trudno znaleźć zwierzęta. W rzeczywistości trudno znaleźć niektóre zwierzęta. Innych jest mnóstwo. Żyrafy, zebry, wszelkie gatunki antylop występują w takich ilościach, że drugiego dnia grupa przestała zwracać uwagę nawet na stada, które stały blisko przy drodze. Czasem robiony był postój dla szczególnie ciekawie podświetlonego stadka antylop czy zebr z żyrafami w tle. Większe zainteresowanie wzbudzały dziś mangusty (żyjące w symbiozie z wiewiórkami) czy różne gatunki ptaków.
Na koniec jeszcze raz dostaliśmy potwierdzenie, że najłatwiej znaleźć to, czego się nie szuka. W ostatnich minutach wieczornej sesji trafiliśmy przy oczku wodnym na dwa lwy, za którymi przechodziła żyrafa. Chętnie byśmy zobaczyli co z tego dalej wynikło, ale ta ciekawość kosztowałaby nas noc na sawannie – bramy obozów zamykane są równo z zachodem słońca.
Namibia: pożegnanie z Afryką
Wracamy z Namibii – oczywiście tylko po to, żeby przejrzeć, uporządkować i zaprezentować zdjęcia, bo na miejscu nie ma na to czasu. Gdyby nie to, pewnie byśmy w ogóle nie wrócili. Niesamowite krajobrazy, dzikie zwierzęta, malowniczo ubrani ludzie – to do fotografowania. A do tego interesująca kuchnia, niezła infrastruktura, powszechna znajomość języków obcych – to ułatwia i uprzyjemnia podróżowanie.
Nie tylko żelazne atrakcje
Z pewnością uporządkować zdjęcia trzeba, a do tego przyda się czas i dystans. Oprócz fotografii zaprezentowanych w relacji na kartach pamięci czeka wiele innych pomysłów na przedstawienie wydm pustyni Namib, skalnych formacji Spitzkoppe czy zwierzęcych spotkań na równinach Etoszy. A byliśmy i fotografowaliśmy jeszcze w innych miejscach, których dotąd nie było czasu wspomnieć. Zdążyliśmy zobaczyć sięgające 8 tysięcy lat wstecz naskalne grawerunki z Twyfelfontein i fotografowaliśmy „skalne organy” – dolinę wypełnioną połamanymi bazaltowymi kolumnami. Jedną z porannych sesji mieliśmy w skamieniałym lesie – gdzie na wpół zagrzebane w ziemi leżą drzewa liczące po sto milionów lat. A obok kamiennych drzew rosną welwiczje – rośliny żyjące nawet do dwóch tysięcy lat. Nie są tak efektowne jak martwe akacje z Deadvlei czy zasypywane przez pustynię górnicze miasteczko Kolmanskop, ale nadal to cuda, które można zobaczyć tylko w Namibii.
Dogadasz się, ale czy doliczysz?
Namibia zaskakuje nie tylko jako przyrodniczy i krajobrazowy cud, ale także przedziwny konglomerat kulturowy. Przedstawiciele 9 plemion całkiem sprawnie dogadują się – przeważnie korzystając w rozmowie z kilku języków. Wielojęzyczność Namibijczyków wręcz imponuje – tu wszyscy są poliglotami. To niejako naturalne, gdy oprócz języka plemiennego trzeba od dziecka sprawnie posługiwać się językiem angielskim, bo to język podstawowy w szkołach. Do tego obowiązkowo nauczany jest drugi język obcy – niemiecki lub afrikaans. Choć to nie do końca języki obce, bo oba do niedawna były językami oficjalnymi tego kraju, a nadal są językami regionalnymi. No i dochodzi kwestia, że kolega czy koleżanka z podwórka mogą być z innego plemienia, wówczas niejako przy okazji nabytego w domu ovambo chłonie się język nama czy herero.
Z drugiej jednak strony nigdzie nie spotkaliśmy się z praktycznie nagminnymi tutaj sytuacjami, że obsługa w restauracji nie potrafi liczyć. Nie – że chce oszukać klienta. Naprawdę nie potrafi podliczyć kilku pozycji i sprawdzić, czy wszystko zostało zapłacone. W pewnym momencie na stole leżały trzy kalkulatory, na zapleczu konferowały 4 kelnerki, a wyliczane kwoty były bardzo różne. A jednocześnie czystości toalet, nawet na stacjach benzynowych czy w przydrożnych barach, mógłby pozazdrościć niejeden polski dworzec czy restauracja.
Wyjeżdżamy, ale…
Nie da się jednak ukryć, że podróżowanie po Namibii wymaga czasu. My zrobiliśmy prawie 5 tysięcy kilometrów, a choć przejechaliśmy sporą część tego kraju, to nadal nie możemy powiedzieć, że zaliczyliśmy go od granicy do granicy. Z pewnością też nie wyczerpaliśmy fotograficznego potencjału tego kraju. Nawet w miejscach, gdzie wstawaliśmy na wschód słońca i robiliśmy sesję o zmierzchu można znaleźć inne kadry, doczekać się innych warunków, natrafić na unikatowe zdarzenie. Zwłaszcza Etosza to miejsce, gdzie wszystko może się zdarzyć. Gdy mieliśmy jedną z porannych sesji, przy jednym z wodopojów lew upolował zebrę – ale my akurat byliśmy przy innym, a całą scenę obserwowało tylko dwoje turystów, którzy akurat w tym momencie tam przyjechali. W fotografii przyrodniczej czy krajobrazowej zawsze trzeba próbować i próbować, żeby dać szansę szczęściu. Wrócimy więc, by dać sobie szansę natrafienia na nowe sytuacje, ale też… bo tu jest po prostu pięknie.
P.S. Dzisiaj fotowyprawowicze wylecieli z Namibii do Polski, przez Frankfurt. I po raz pierwszy wypróbowali nowe, dostępne dopiero od początku czerwca certyfikaty covidowe, dzięki którym nie musieli robić sobie testów przed powrotem. Wszystkim zaszczepionym przypominamy: pobrane z portalu pacjenta unijne certyfikaty szczepienia pozwalają zaoszczędzić sobie testów.
Więcej fotografii z Namibii:
https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/namibia/
A my tam jeszcze wrócimy! 🙂