Na początku lipca 2016 miała miejsce nasza trzecia fotowyprawa na Islandię, ale pierwsza do interioru wyspy. W jej trakcie fotografowaliśmy trudno dostępne miejsca, do których dojazd wymagał forsowania górskich rzek, ostrych podjazdów ziemnymi drogami i sporej ekwilibrystyki od kierowcy naszego busa. Organizatorem fotowyprawy były jak zwykle Horyzonty, przewodnikiem tym razem Witek Muchowski, a poniżej spisywana na żywo relacja z tej fotowyprawy.
Więcej zdjęć z tej fotowyprawy w naszym portfolio: https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/islandia-interior-i-fiordy-zachodnie/
Zabawy z wodą
Po raz trzeci dotarliśmy z fotowyprawą na Islandię, ale tym razem to całkiem inny kawałek Islandii. Jesteśmy w islandzkim interiorze, fotografując miejsca niedostępne podczas przejazdu wzdłuż wybrzeża. Zaczęliśmy od małych wodospadów w dolinie Gjain, a skończyliśmy na wodospadzie Haifoss – drugim najwyższym wodospadzie Islandii. Ten ostatni obejrzeliśmy zarówno z góry, jak i z jego podstawy, co wymagało zejścia prawie 200 metrów w dół, a później, niestety, powrotu tą samą drogą. Wodospad Haifoss z góry – u góry. Niżej jeden z niewielkich wodospadów w dolinie Gjain.
Wszystkie kolory Landmannalaugar
Wczoraj był dzień bez wodospadów, za to z ósmym cudem świata. Owszem, Islandia jest niesamowita, ale Landmannalaugar to niesamowitość wśród niesamowitości. Kolorowe wzgórza jak pomalowane – i jeszcze elegancko przykryte łatami śniegu. Nie jedną łatą, ale pięknym i regularnym wzorem, że trudno byłoby to zaprojektować lepiej. Tymczasem tego nikt nie projektował – to po prostu wulkaniczne wzgórza ze śniegiem, który pozostał na nich od zimy.
Zanim ruszyliśmy do Landmannalaugar, był też moment niepewności. Ten obszar nie jest łatwo dostępny i drogi dojazdowe są zamykane na okres zimy, ale też wiosny – ze względu na roztopy i wysoki poziom wody w rzekach i strumieniach. Jeszcze na dzień przed naszą wizytą drogi dojazdowe były zamknięte… Jak widać wszystko się dobrze skończyło, wody zeszły, drogi otwarto i grupa fotowyprawowa z dużym entuzjazmem rozeszła się po okolicznych szlakach. A jest tutaj gdzie chodzić! Ja zrobiłem tylko 13-kilometrowy spacer, co jak na 7-godzinną sesję oznacza dość żółwią średnią prędkość, ale jak to na fotowyprawie: chodzi się, żeby fotografować i tylko tyle, ile potrzebne, żeby dojść w ładny plener. A że ładne plenery były dookoła, to i nie było powodów do dalekich trekingów. Zresztą na fotowyprawach nie ma trekingów – każdy chodzi, ile uznaje za konieczne, żeby postawić statyw w fotogennym miejscu. To pęd za widokami gna, a nie okrutny przewodnik. ?
Mimo imponujących płatów śniegu na wzgórzach, w Landmannalaugar było ciepło, a przy podejściach pod górę nawet bardzo ciepło. Tutaj, podobnie jak w Toskanii, najfajniejsze widoki są ze szczytów wzgórz, tylko – inaczej niż w Toskanii – trzeba się na nie samemu wdrapać. Ale przynajmniej od razu widać, po co człowiek przez pół godziny lazł pod górę.
Wodospady i Dolina Ognia
O ile dojazd do kolorowych wzgórz Landmannalaugar był nieco skomplikowany, to wczorajsza wizyta w „Dolinie Ognia” – Eldgja – przypominała momentami rodeo, w trakcie którego droga bardzo starała się zrzucić z siebie autobus. Oprócz spektakularnych podjazdów i jeszcze bardziej efektownych zjazdów forsowaliśmy też strumienie i sprawdzaliśmy nośność drewnianych mostków. Po dojechaniu na miejsce Witek, który na tym odcinku był kierowcą, dostał brawa od uczestników fotowyprawy. Brawa chyba mu się spodobały, bo z powrotem jechał jeszcze szybciej.
W dolinie Eldgja po raz pierwszy też na tej fotowyprawie spotkaliśmy deszcz. Deszcz towarzyszył nam przez pierwsze 20 minut marszu, a później sobie poszedł. Jak na razie pogoda na Islandii jest mało islandzka: dużo słońca, jakieś pierzaste obłoczki, a o deszczu to słychać doniesienia z Polski.
W samej dolinie Eldgja, która jest mało typowym wulkanem, oprócz spektakularnych widoków, przypominających nieco szkockie Glen Coe, warto zwrócić uwagę na wodospad Ofaerufoss. Właściwie to trudno go przeoczyć, bo w trzech szerokich kaskadach spada z brzegu doliny. Dzień bez wodospadu jest dniem straconym – chyba że spędzi się go wśród kolorowych wzgórz.
Ponieważ przedwczoraj też nie było kolorowych wzgórz, więc musiał być wodospad. Tym razem był to Brúarfoss – jakieś 3 metry wysokości i może ze 20 metrów szerokości. Jak na standardy islandzkie – maleństwo. Ale jakie śliczne maleństwo! Nie miał jednego nurtu, lecz mnóstwo małych kaskad i strumyczków, które tworzyły wodną mozaikę wśród głazów niewysokiego progu. Do tego przy odrobinie zręczności dało się suchą nogą wleźć niemal pod środkową część kaskad. Efekt? Ta miniaturka wodospadu wchłonęła grupę na trzy godziny.
Islandzkie upały
Zaprawdę, dziwna jest Islandia w tym roku. Deszcz do tej pory widzieliśmy dwa razy: przez kwadrans kapał na nas w Dolinie Ognia i wczoraj przez kilka minut jechaliśmy oglądając krople na szybie. Poza tym słoneczko i chmurki, niekiedy samo słoneczko. Widział kto kiedy taką pogodę na Islandii? Do tego, owszem, trochę wieje, ale co to za wiatr? Jak wieje, to nawet ptaki latają w dowolną stronę, a nie tylko z wiatrem.
W trakcie pleneru na Thorsmork połowa grupy się przypaliła, a druga połowa była zapobiegliwa i posmarowała się kremami chroniącymi przed UV. Przy wodospadzie Fagrifoss wzdychaliśmy za wiatrem, bo jak nie wieje, to obłaziły nas meszki. Na szczęście tutejsze meszki tylko denerwują, a nie gryzą, jak szkockie.
Witek, nasz przewodnik, chodzi od początku w sandałach i krótkich spodenkach, a jak już naprawdę wieje, to na t-shirta zakłada bluzę. Na początku patrzyłem na niego podejrzliwie, ostatnio coraz bardziej zazdroszczę krótkich spodenek.
Wrota piekieł
Ruszyliśmy przez środek wyspy i skończyły się tropiki, a zaczęła prawdziwa Islandia. Dotarliśmy do obszaru geotermalnego Kerlingarfjöll, a tam wiało tak, że statywy z rąk wyrywało. Dziewczyny wyciągnęły walizki, założyły na siebie wszystkie ubrania, a na to założyły walizki. Trochę padał poziomy śnieg (a mamy lipiec!), a trochę poziomy deszcz. Trochę też nie padało, w końcu to Islandia, pogoda się zmienia szybko. Zimno było cały czas, choć jeśli zeszło się w dół, między wzgórza, to prawie nie wiało. Jak bardzo poważna zrobiła się sytuacja, wszystkim uświadomił widok Witka w długich spodniach i kurtce. To był najgorszy pogodowo i najlepszy fotograficznie dzień tej fotowyprawy.
Kerlingarfjöll to miejsce niesamowite. Widzieliście Landmannalaugar? To zapomnijcie – Kerlingarfjöll zjada tamte kolorowe wzgórza na śniadanie. Tu również jest kolorowo, a jednocześnie jest dramatycznie i tajemniczo za sprawą dymiących fumaroli i sulfatarów. Bardzo przydaje się wiatr, który wprawdzie przewiewa do kości, ale jednocześnie rozwiewa te dymy w różne strony i zapobiega zasłonięciu pejzażu przez białe kłęby.
Sam teren jest rozległy – solidne kilka kilometrów kwadratowych, które można eksplorować przez długie godziny. Dość spora wysokość (ok. 1000 m n.p.m.) i lokalizacja praktycznie w środku wyspy sprawiają, że klimat tam jest ostry, a dojazd trudny. Wszystko to rekompensują jednak zupełnie nieziemskie krajobrazy, spowite w oparach siarki i owiewane przeraźliwie zimnym wiatrem. Tak mogłyby wyglądać wrota piekieł. I tutaj diabeł mógłby kupować od fotografów dusze za sesję w takim plenerze.
Od Oceanu Lodowatego po awarię w Reykjaviku
Wczorajszy dzień nie skończył się na Kerlingarfjöll, ale po nich trzeba zrobić długą pauzę i złapać oddech. Tego samego dnia mieliśmy sesję na polach geotermalnych Hveravellir: wyziewy, opary, gotujące się błotka, bulgoty, kolorowe osady i miniaturowe tarasy Inków ? a wszystko to nadal na przenikliwie zimnym wietrze. Dzień kończyliśmy na północnym wybrzeżu Islandii, nad Oceanem Lodowatym, niedaleko pewnego kamiennego łosia, którego „islandczycy” z poprzednich fotowypraw powinni dobrze kojarzyć.
Dzisiaj była jeszcze sesja przy dwóch wodospadach: pięknym, wielowarkoczowym Hraunfossar i przeciętnym wizualnie Barnafoss. Później wpadliśmy do Reykjaviku do tawerny „Seabaron” na podobno najlepszą na świecie zupę krabową (nie wiem, nie jestem fanem zup, zjadłem i była ok).
Później ruszyliśmy na ostatni nocleg, ale… zepsuł się autobus. W zgodnej opinii uczestników fotowyprawy – nie mógł się zepsuć w lepszym czasie i momencie. Gdyby rozkraczył się wczoraj, wśród pustkowi centrum Islandii, mielibyśmy poważny problem. W dowolny dzień wcześniej – skomplikowałby realizację programu fotowyprawy. Jutro, w drodze na lotnisko – byłaby tragedia. Ale autobus zbuntował się w środku Reykjaviku, na prostym odcinku dwupasmowej drogi i… dokładnie przy stacji benzynowej. Na mechanika czekaliśmy chwilę (znacznie, znacznie krótszą, niż czekalibyśmy na niego w islandzkim interiorze), a naprawa trwała moment. Na Islandii nawet awarie są bezproblemowe.
No i to by było na tyle, za chwilę odlatujemy, ale niedługo wrócimy. ?
Uczestnicy fotowyprawy „Podróż do wnętrza Ziemi – Islandia 2016”.