W lipcu 2023 po raz trzeci prowadziliśmy fotowyprawę na Wyspy Owcze, słynne z niezwykłych krajobrazów i obfitości maskonurów. Zapraszamy do lektury relacji z tej wyprawy.
Pocztówka z Wysp Owczych
Nasza fotowyprawa po rocznej przerwie wróciła na Wyspy Owcze. Klimatycznie i nastrojowo było już przy lądowaniu, gdy płynęliśmy przez gęstą chmurę, a w pewnym momencie samolot o coś stuknął, włączył wsteczny ciąg i staliśmy na lotnisku. Lotnisko było widać już po zejściu po schodkach na płytę.
Nie jest zresztą prawdą, jakoby na Wyspach Owczych cały czas była mgła. Mgła jest w niektórych miejscach, w innych jej nie ma, trzeba sobie uważnie wybierać pogodę. W ten sam sposób można sobie wybrać deszcz lub słońce. Pogoda różni się nie tyle między poszczególnymi wyspami, co nawet na dwóch końcach tej samej wyspy. Trzeba dobrze wybierać kierunek jazdy… 🙂
My wybraliśmy się na klify Traelanipan. Było pogodnie, bezwietrznie (jak na standardy Wysp Owczych), a pod koniec nawet bardzo ciepło (także jak na tutejsze normy).
Nie samymi krajobrazami tu żyjemy (i nie mam na myśli wizyt w lokalnych restauracjach). Zdążyliśmy odwiedzić dwie wioski – słynną, choć nieco nerwową Saksun, a także Bour. W obu można oglądać domy z tradycyjnym trawiastym dachem. Co ciekawe, część z tych domów to ruiny (albo: zabytki), a część to nowiutkie rezydencje. Trawa na wszystkich rośnie tak samo.
A propos restauracji, to owszem, chodzimy, ale też sami dokarmiamy mieszkańców Wysp Owczych. 🙂
Maskonury we mgle
Jednym z powodów, aby jechać na Wyspy Owcze, są maskonury. Najwięcej ich jest na wyspie Mykines, na którą dostanie się jest… emocjonujące. Prom płynie dwa razy dziennie – chyba że nie płynie, bo kapitan uzna, że płaskie jak stół morze jest zbyt wzburzone, aby prom mógł ruszyć z portu. Zdarzyło to nam się kiedyś, teraz na szczęście prom wypłynął zgodnie z planem. Atlantyk był spokojny, więc kapitan szarżował na fale, aby trochę rozbujać statek i dostarczyć emocji pasażerom. Trzeba mu jednak przyznać, że podpływał też do brzegu w co ładniejszych miejscach.
Coraz mniej Mykines
W 2020 roku chodziliśmy po obu częściach wyspy (połączonych mostkiem) – aż do latarni morskiej. W 2021 roku druga połowa Mykines była zamknięta, do latarni nie dało się już dojść. W tym roku dostępna jest tylko pierwsza połowa pierwszej wyspy, a i to jeszcze pod nadzorem przewodników. Przewodnicy opowiadają ciekawe historie, ale też pilnują, aby nikt nie zszedł na krok ze ścieżki, a także aby grupa się nie rozłaziła na własną rękę. Na szczęście maskonurów nadal jest dużo, nadal są blisko i nie boją się ludzi. Co nie znaczy, że ich fotografowanie jest banalne.
Maskonury występują w dwóch formach: siedzącej i lecącej. O ile siedzący lub drepczący maskonur jest wcieleniem ospałości i niezręczności, to maskonur w locie jest jak rakieta. O fotografowaniu maskonurów pisałem wcześniej, tym razem było podobnie. Siedzące maskonury ładnie wypełniały kadr na ogniskowych 300-400 mm (na pełnej klatce), prezentując się z różnych stron i w różnych pozach. Łatwo było o maskonura z rybkami w dziobie – niektóre schwytane rybki miał spore rozmiary.
Maskonury w locie były tym razem trudniejsze niż zwykle za sprawą mgły. Mgła była gęsta, więc maskonury niespodziewanie pojawiały się znikąd, przelatywały z prędkością 90 km/h i znikały w bieli. Tradycyjna metoda fotografowania, polegająca na śledzeniu wybranego ptaka, gdy jest jeszcze daleko, by mieć go w kadrze, gdy się zbliży, tym razem nie była skuteczna. We mgle kadrowanie maskonurów przypominało zaawansowany poziom gry zręcznościowej, bo od pojawienia się lecącego celu do jego zniknięcia w bieli mijało może 2-3 sekundy.
Trafienie maskonura w locie nie było niemożliwe, ale można sobie było ułatwić to zadanie koncentrując się na fazach startu i lądowania. Złapanie w kadr lądującego maskonura to oczywiście łut szczęścia, ale ze startem było łatwiej – jak siedzi na skale, to w końcu kiedyś musi wystartować. Wystarczy czekać z okiem przy wizjerze, czekać, nie rozpraszać się czekać, nie mrugać…. I jak zwykle liczyć na szczęście, że 5 siedzących na klifie maskonurów najpierw do startu zerwie się akurat ten, którego obserwujemy.
Fotografia ma w sobie coś z hazardu. Na szczęście stracić można tylko czas.
Drangarnir – koniec świata
Zawsze jesteśmy chętni wymienić w programie fotowyprawy fajny plener na jeszcze fajniejszy. Efektowny łuk skalny Drangarnir od dawna był na naszej liście plenerów Wysp Owczych, ale dopiero w tym roku udało się tam zabrać grupę. Miejsce, jakkolwiek bezdyskusyjnie spektakularne, nie jest łatwe.
Do klifu, z którego do ostańca Drangarnir jest rzut kamieniem, można dojść z Sorvagur. Iść trzeba z przewodnikiem (teren jest prywatny), a sama trasa zajmuje 2-3 godziny w jedną stronę. Całość spaceru to trawiasty trawers o nachyleniu 30 stopni, czasem więcej. Podczas marszu stopy są stale wygięte – ale przynajmniej przy powrocie w odwrotną stronę. Na takie spacery dotąd się nie zdecydowaliśmy i raczej nie będziemy ich próbować w przyszłości.
Tym razem na sesję przy Drangarnir wynajęliśmy łódź, która w 10 minut dowiozła nas na miejsce, a po zachodzie słońca wróciła nas odebrać. Było znacznie łatwiej niż przy hipotetycznym spacerze trawersem, ale nadal było emocjonująco, zwłaszcza przy wysiadaniu i wsiadaniu. Nie obyło się też bez podejścia (a później zejścia) po trawiastym stoku, jednak było tego chodzenia niewiele i nie było trudne.
Muszę przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia. Po pierwsze, morze było bardzo spokojne i właściciel łodzi podjął się tej wycieczki (gdy są fale, nie ma szans na rejs, bo wysiadanie stałoby się zbyt ryzykowne). Po drugie, było sucho i trawa nie była śliska, więc podejście i zejście obyły się bez poślizgów. Po trzecie wreszcie, trafił nam się najładniejszy zachód słońca na tej fotowyprawie na Wyspy Owcze (przynajmniej – jak dotąd).
Czy do Drangarnir wrócimy? Z pewnością w przyszłym roku wracamy na Wyspy Owcze. Jeśli będą warunki, to zorganizujemy wieczorny plener przy tym spektakularnym łuku skalnym. Z pewnością jednak będzie to realizowane z użyciem łodzi, wielogodzinne spacery z powykręcanymi stopami nie wchodzą w grę. Czy to się uda, zależy od pogody, jak wiele rzeczy na Wyspach Owczych. Liczymy na szczęście, które dotąd nam dopisywało.
Wyspy Owcze – nieziemskie krajobrazy
Nie jest prawdą, jakoby nad Wyspami Owczymi stale wisiała mgła. Owszem, znalezienie mgły nie jest trudne, ale też trafiają się momenty całkiem ładnego światła. To prawda, że lotniska nie widzieliśmy – zarówno w czasie lądowania, jak i później przy starcie, było ukryte we mgle. Z drugiej jednak strony wystarczy przejechać z jednej wyspy na drugą lub tylko na inne wybrzeże tej samej wyspy, by pogoda zupełnie się zmieniła. Program był więc elastyczny i staraliśmy się odwiedzać miejsca, gdzie akurat była lepsza pogoda – a przynajmniej mniej mglista.
Trafiły się nawet takie perełki jak widok góry za wioską Gasadalur, z ikonicznym wodospadem na pierwszym planie. To był moja trzecia fotowyprawa na Wyspy Owcze, a tę górę widziałem po raz pierwszy – zawsze dotąd była schowana. Ba, podobno zdarzało się fotografom, że nawet wodospadu nie było widać…
Z drugiej jednak strony zmiany pogody bywały szybkie. Gdy wychodziliśmy po kolacji właścicielka baru gratulowała nam zupełnie bezchmurnej pogody. Gdy pół godziny później dojechaliśmy na plener, nad całym Wyspami Owczymi wisiała lita pokrywa chmur, a widoczność w miejscu pleneru sięgała może 5 metrów.
Trzeba jednak przyznać, że podczas tygodniowej fotowyprawy praktycznie nie padało. Czasem trafiała się mżawka, bardziej wynikająca z tego, że siedzieliśmy w chmurze niż faktycznie z deszczu. Jedna z uczestniczek specjalnie na tę wyprawę kupiła przeciwdeszczowy pokrowiec na aparat i do końca był… firmowo zapakowany.
Elastyczność wskazana
Trudność fotografowania Wysp Owczych nie sprowadza się do dynamicznej pogody i słynnej mgły. Takie poranki jak wyżej też się trafiają. Czasem wieje, ale też trafiają się chwile bardzo spokojne – stąd w tej relacji kilka zdjęć z drona. Pewnym wyzwaniem są natomiast sami mieszkańcy Wysp Owczych.
Słynna z tradycyjnych domów wioska Saksun wśród osób, które tam były, znana jest również z bardzo krewkiego mieszkańca, który robi awantury turystom, którzy choć na krok zejdą z asfaltu. Żwirowe ścieżki nie są, jego zdaniem, przeznaczone dla przyjezdnych. My tym razem go nie spotkaliśmy, ale też w Saksun byliśmy późnym popołudniem – może zachrypł i poszedł odpocząć?
Stale też rosną opłaty, pobierane za możliwość wejścia na popularne trasy. Cena spacery do klifów Traelanipan (panorama powyżej) nie zmieniła się, ale dwa lata temu do biletu dostawało się kawę lub czekoladę, teraz trzeba ją kupić. Płatny jest też spacer do latarni Kallur na wyspie Kalsoy.
Z wyspą Kalsoy mieliśmy też problem promowy. Tego dnia prom towarowy został „zniknięty”, a pierwszy osoby nagle okazał się wyjątkowo przepełniony, więc popłynęliśmy późniejszym. Co ciekawe, powrotny był półpusty, więc albo większość rzekomych pasażerów pierwszego promu zaginęła gdzieś bez wieści, albo jednak prom pasażerski został po cichu promem towarowym. W poprzednich latach mieliśmy przygody z promem na Mykines, tym razem okazało się, że nawet pokonujący tylko ciasny fiord prom na Kalsoy może być problemem.
Najwyższe klify – bez strat
Eksplorowanie Wysp Owczych dostarcza nie wrażeń nie tylko estetycznych. Czasem wybrzeże fotografuje się z poziomu wody, ale znaczna część plenerów ma miejsce na wysokich klifach. Nawet – rekordowo wysokich. Wysokość Traelanipan, czyli klifów, gdzie jezioro zdaje się wisieć nad oceanem, to ledwie 70 metrów, ale są też miejsca, gdzie spaceruje się na wysokości dobrze ponad 100 metrów. Takiej liczby plenerów na szczytach urwisk nie mamy nigdzie indziej, nawet Islandia jest pod tym względem mniej ekstremalna (ale też bardziej zróżnicowana).
Urwiska to wcale nie najtrudniejsza część eksploracji Wysp Owczych. Wiadomo, że przy krawędzi trzeba zachować ostrożność. Ostrożność też trzeba zachować chodząc po zwykłych ścieżkach, bo często są one błotniste, śliskie, a zejście na trawę niekoniecznie daje lepszą przyczepność. Tym bardziej cieszę się, że obyło się nawet bez kontuzji.
To nie jest maskonur
Maskonury były wcześniej, teraz czas na prawdziwego bohatera. Oto kogut z wyspy Mykines, żywa (jeszcze!) legenda, demon szybkości, drapieżnik doskonały. Kręcił się koło baru na Mykines, więc uczestnicy fotowyprawy próbowali go nakarmić. Próbowali wytrwale, ale nie udało się! Rzucanych okruszków nie znajdował – choć szukał. Suchara wsadzonego do dzioba – zgubił. Wszystko, co upuścił, zjadały mu kury, nie spiesząc się przy tym wcale. Zagadką jest, jak on dotąd przeżył?
Inne ciekawe spotkanie mieliśmy w jednym z fiordów. To miejsce upodobały sobie trzy butlogłowy północne – widywaliśmy je tam przez kilku dni . Nie tkwiły tam nie ruchomo – czasem odpływały, ale regularnie wracały w to samo miejsce wybrzeża. To, co wystaje nad wodę, to górna część czaszki, cały butlogłów północny mierzy około 10 metrów długości.
Więcej fotografii z tego niezwykłego miejsca w naszym portfolio, a na Wyspy Owcze wracamy w przyszłym roku – już możemy zaprosić!
Uczestnicy fotowyprawy na Wyspy Owcze – sierpień 2023