Druga fotowyprawa do Wietnamu za nami, zapraszamy do czytania i oglądania jak było podczas dwóch tygodni fotograficznych zmagań. 🙂
Dotarliśmy do Hanoi, czyli fotowyprawa do Wietnamu rozpoczęła się. Pierwsze dwa noclegi mamy w Hanoi. Pierwszy, żeby odespać lot, a następnego dnia ruszyć na fotograficzną eksplorację miasta. Drugi nocleg i wczesna pobudka to wstęp do wschodu słońca na pięknej plantacji herbaty – ale o tym następnym razem.
Uprzejme szaleństwo na ulicach Hanoi
Pierwszym zadaniem uczestników fotowyprawy było opanowanie sztuki przechodzenia przez ulicę. Jest to bardzo ważna umiejętność, bo pasy dla pieszych nie mają tu żadnego znaczenia, a sygnalizacja świetlna to tylko barwny ornament. Przechodzić przez ulicę można w dowolnym miejscu po prostu idąc przed siebie. Iść należy stałym, równym krokiem, cały wysiłek wkładając w niemyślenie o tym, co właśnie w naszą stronę pędzi. Przy odpowiedniej dozie stoicyzmu (albo desperacji) przejście przez ulicę odbywa się gładko, a motorki i samochody mijają straceńca w rozsądnej odległości.
Pociąg w wąskiej uliczce
Zupełnie inaczej należy zachowywać się w przypadku spotkania z pędzącym pociągiem. Spokojny marsz naprzód nie jest w tym przypadku zalecany, a pożądana reakcja to przyklejenie się do ściany.
Znana uliczka w Hanoi, gdzie można było spotkać pociąg, jest od 2 lat zamknięta i pilnowana. Nasz miejscowy przewodnik znalazł jednak inne miejsce, gdzie pełnowymiarowa lokomotywa z kilkoma wagonami wjeżdża między zabytkowe kamieniczki. Robi to spore wrażenie, jest też okazja do kilku ujęć z pędzącym pociągiem, a że na razie to miejsce jeszcze mało znane, to fotografowało się dość łatwo – pomijając kwestię przyklejenia do ściany.
Egzotyczność obustronna
Wietnamczyków fotografuje się łatwo, bo lubią być fotografowani. Lubią też fotografować siebie, ale i nas, czyli egzotycznych turystów. Zdarza się też tak, że wręcz oczekuje się od nas robienia zdjęć, jak w przypadku tej dziewczynki, której mama zarządziła pozowanie. Nie chodziło wcale o wyciągnięcie od nas pieniędzy, ale po prostu o docenienie modelki.
Bardziej spontaniczne portrety też powstają. Przeważnie też powstają szybko, bo życie uliczne w Hanoi nie tyle toczy się, co pędzi, albo się zdąży złapać pozę, gest czy moment – albo trzeba polować na następny.
Na chwilę wytchnienia można liczyć przy fotografowaniu architektury. Ta pagoda nie ruszyła się od ładnych paru stuleci, więc i kadrowanie daje czas od namysłu i zbudowania kompozycji.
Wietnam: mgliste poranki
Z Hanoi wyruszyliśmy na północ, z gwarnego miasta przenosząc się w krainę pól ryżowych i plantacji herbaty. No dobrze, plantację herbaty odwiedziliśmy jedną, za to najładniejszą w całym Wietnamie. Z hotelu w Hanoi wyjechaliśmy w środku nocy, żeby po ponaddwugodzinnej jeździe być wśród herbacianych wzgórz przed wschodem słońca. A gdy przyjechaliśmy, mieliśmy wrażenie, że niewiele zobaczymy i jeszcze mniej sfotografujemy.
Herbata we mgle
Najpierw nie było nic widać, bo było jeszcze ciemno. Im bardziej zbliżał się wschód słońca, tym robiło się jaśniej, ale też przybywało mgły. Herbaciane krzaczki można było oglądać z bliska, ale im dalej, tym bardziej wszystko znikało w bieli. Przez moment było nawet widać wznoszące się nad opary słońce, ale chwilę później mgła tak się podniosła, że widoczność spadła do kilku metrów.
Konkurencyjna grupa fotograficzna, która tego dnia też wybrała się na wschód słońca nad plantacją herbaty, nie czekała dłużej i zostaliśmy sami (nie licząc obsługi skuterkowych taksówek). Pogadaliśmy, wypiliśmy kawę (Wietnam ma świetną kawę!) i doczekaliśmy się.
Mgła, nadal wisząca nad herbacianymi wzgórzami, budowała przestrzenność sceny, a przebijające się słońce wzmacniało kolory i podkreślało kształty wzniesień. Warto czekać – zwłaszcza przy dobrej kawie. 🙂
W Wietnamie nie trzeba mieć drona – ale warto
Trzy pierwsze fotografie zaprezentowane w tym wpisie pokazują plantację herbaty lekko z góry, ale wykonane były ze statywu, a nie drona. Krajobraz północnego Wietnamu pozwala na takie ujęcia, bo tu pełno jest wzgórz, więc łatwo znaleźć odpowiednio wysokie miejsce. Znaleźć łatwo, aczkolwiek wejść znacznie trudniej, bo wzgórza tu są malowniczo strome. Można wspinać się, można wjeżdżać korzystając z motorowerów-taksówek (z czego bez skrupułów korzystamy), można też posłać nad wybrane wzgórze drona. Pomijając kwestię wygody czy też uzyskania perspektywy z wysokości niedostępnej dla aparatu na statywie, można też w ten sposób fotografować znad kolejnych wzgórz, przenosząc się z jednego na następne w ciągu sekund, efektywniej korzystając z chwil najpiękniejszego światła dnia.
Z jednej strony pozwala to zmieniać perspektywę szybciej niż wędrując osobiście, a z drugiej łatwo można sprawdzić, czy nieco dalej sceneria jest nadal ciekawa.
Można też zobaczyć coś, czego z niższej perspektywy nie widać (albo przynajmniej nie widać tak precyzyjnie), jak podobieństwo ryżowych pól do użyłkowania liści.
Spotkanie wśród pól ryżowych
Powyższym zdjęciem przenieśliśmy się na następny plener poranny, który również był mglisty, choć nie tak dramatycznie. Wschód słońca wśród tarasowych pól był podobny do poprzedniego pod jeszcze jednym względem – ponownie fotografowaliśmy wschód słońca obok tej samej grupy, która dzień wcześniej zmagała się z mgłą na plantacji herbaty. Jak się okazało, tamtą grupę warsztatową prowadził Daniel Kordan, z którym zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie.
Z wyjazdami prowadzonymi przez Daniela Kordana mijaliśmy się już kilka razy o włos, na przykład w Toskanii nasze grupy mieszkały w tej samej willi (choć nie w tym samym czasie).
A sam plener wśród ryżowych tarasów? Wyszedł bardzo fajnie, mgły było dokładnie tyle, ile powinno być.
W górach północy Wietnamu
Z tarasów ryżowych północnego zachodu Wietnamu przenieśliśmy się na północny wschód, w górzyste regiony prowincji Ha Giang. Jak żartuje nasz lokalny przewodnik: dotarliśmy do północnego bieguna Wietnamu. Faktycznie byliśmy w najdalej wysuniętym na północ miejscu Wietnamu, granica z Chinami niemal na wyciągnięcie ręki, niemniej z tym biegunem to drobna przesada. Owszem, temperatury są niższe – o wschodzie słońca było przyjemnie ciepło, w ciągu dnia też nie można było narzekać na upały, więc jak na Wietnam… biegun.
Względnie chłodne noce i nadal bardzo duża wilgotność powietrza zapewniły nam spektakularne widoki na plenerach. Mgły przelewały się głębokimi dolinami, momentami zakrywały strome góry, by chwilę później odkryć je, zostawiając tylko białe smugi na zboczach. Tempo zmian było tak duże, że często po unieruchomieniu aparatu na statywie kadr wyglądał zupełnie inaczej niż w momencie podjęcia decyzji o zrobieniu zdjęcia. To są te chwile, gdy fotografia krajobrazowa wymaga szybkości działania.
Na szczęście tutaj można było dostać drugą, a nawet trzecią i czwartą szansę. Co się odsłoniło, to się za chwilę zakryje, co się zakryło, to się odsłoni. Oczywiście to nie będzie dokładnie taki sam układ pasm mgły, ale drzewo na zboczu pojawi się na kontrastowym tle porannych oparów, a przełęcz będzie łączyć dwa szczyty.
Góry wyglądają dramatycznie, ale nie są szczególnie wysokie. Prezentowane tu zdjęcia zostały zrobione na wysokości 1200-1300 metrów n.p.m., a same szczyty nie przekraczają 1600 metrów. Wrażenie robi ich stromość, ale my je fotografujemy, a nie zdobywamy. Na przełęcze, na których odbywały się nasze plenery fotograficzne, wjeżdżaliśmy autobusem, a później każdy sobie chodził tyle, ile uznał za potrzebne dla znalezienia ciekawych kadrów. Sama droga w góry także robiła wrażenie – nie tylko serpentynami, ale też dodatkowymi atrakcjami, jak ekipy budowlane usuwające skutki osunięcia się zbocza.
Drogi to zresztą najtrudniejszy punkt tej części fotowyprawy. Nie tylko dlatego, że są kręte i miejscami poprawiane, ale też dość wąskie, przez co podróżuje się tu długo i powoli. Licząca nieco ponad 400 kilometrów trasa powrotna do Hanoi zabrała nam dziesięć godzin. Chyba jednak było warto, prawda?
Zatoka Ha Long
Nasza fotowyprawa do Wietnamu dotarła do najbardziej znanego miejsca w tym kraju. Wpisana na listę UNESCO i uchodząca za jeden z naturalnych cudów świata zatoka Ha Long robi wrażenie nawet wówczas, gdy wiemy, czego się spodziewać. Miejsce, gdzie wylądowały smoki, nie może być przecież zwyczajne, prawda?
Zgodnie z legendą, zaraz na początku historii młody lud Vietów musiał się zmierzyć z niespodziewanym najazdem. Na szczęście mogli liczyć na wsparcie bogów, którzy zesłali smoki. Smoki przelatując nad zatoką pluły smoczymi zębami: kamieniami szlachetnymi i perłami, które zamieniały się w wyspy – tuż przed dziobami wrogich okrętów. Inwazyjna flota zatonęła, a smoki postanowiły w spokoju zamieszkać w pięknej zatoce Ha Long, której nazwę można przetłumaczyć jako „lądujący smok”.
Powyżej właśnie dwa ujęcia zatoki z lotu smoka. Z góry ukształtowanie terenu wygląda jeszcze ciekawiej: widać na przykład, że co większe góry mają jeszcze w środku dodatkowe połacie wody, połączone z resztą zatoki podwodnymi jaskiniami.
Są też jaskinie nadwodne, a jedną z nich, składającą się z trzech komór (a co jedna to większa) mieliśmy okazję odwiedzić ze statywami. Bogactwo stalagmitów i stalaktytów, wspaniałe formy skalne w różnych odcieniach, ciekawie zrobione oświetlenie – oj było co robić! Spędziliśmy w jaskini ponad dwie godziny, wszystkie pozostałe wycieczki dawno się wyniosły, a my załatwiliśmy sobie dłuższy pobyt w tym miejscu, dzięki czemu mieliśmy mnóstwo czasu na rozwijanie kreatywności. Jaskinia była sporym wyzwaniem fotograficznym, bo kontrasty tu duże, a jednocześnie ciemno – nawet na podniesionej czułości matrycy czasy naświetlania sięgały 30 sekund.
W zatoce Ha Long spędziliśmy popołudnie, noc i połowę następnego dnia. Większość zdjęć powstała w trakcie rejsu, bo wówczas sceneria zmienia się praktycznie z sekundy na sekundę, bliższe wyspy przesuwają się względem dalszych, czasem jeszcze pojawiają się mniejsze lub większe statki.
Przerwy między fotografowaniem wypełnione były jedzeniem – na statku karmili dobrze i obficie. Grupa już na tyle zaaklimatyzowała się w Wietnamie, że mając do wyboru sztućce i pałeczki, wszyscy wybierają pałeczki.
W zatoce Ha Long zostawiliśmy serce. Serce powyżej. Przerost prawej komory jest OK, to w końcu serce smoka.
W wodnym labiryncie Ninh Binh
Kolejny etap naszej fotowyprawy do Wietnamu to prowincja Ninh Binh, z racji efektownych wzgórz nazywana często „Ha Long na lądzie”. O ile z podobieństwem stromych gór do wysp na zatoce Ha Long trudno się nie zgodzić, to z tym lądem sprawa jest bardziej dyskusyjna…
No dobrze, śpimy w hotelu i jeździmy tu autobusem, a nie pływamy statkiem. A na zachód słońca wchodziliśmy po schodach do pagody na jednym ze wzgórz. I z góry widać, że wzgórza Ninh Binh też stoją w wodzie – znacznie płytszej, niemniej…
No i nie wszędzie się dało dojść suchą nogą… Nie wszyscy uczestnicy zdecydowali się na tak ekstremalny spacer do pagody. I to wcale nie ze względu na krokodyle (których nie było).
Po Ninh Binh trochę jeździliśmy autobusem, trochę chodziliśmy (tylko raz po wodzie), a trochę pływaliśmy łódką. Takimi łódkami, jak powyżej, płynęliśmy przez dolinę pełną lotosów. Były też jaskinie. Ze względu na wysoki poziomo wody (stąd też ta zalana ścieżka do pagody) przepłynęliśmy tylko przez dwie z nich.
Wioślarze i wioślarki naszych łódek mieli ciekawą technikę pracy z wiosłami. Wiosłowanie nogami wydaje się sztuczką akrobatyczną, ale tubylcom szło sprawnie i całkiem naturalnie. Właściwie to nawet są dwie techniki wiosłowania nogami – naprzemiennie i równolegle, miejscowi opanowali obie. Jak się okazuje, wiosłowanie nogami to umiejętność przydatna też w fotografii.
Powyżej miejscowa fotografka, która robiła turystom „zdjęcia w 5 minut”. Dzięki wiosłowaniu nogami była w stanie płynąć równolegle do łódki z klientami i jednocześnie robić im portrety. Polecamy tę technikę szczególnie fotografom ślubnym, przy pewnej wprawie można uzyskać przewagę nad konkurencją, bo kto ma w ofercie panoramowane śluby?
Bardziej statyczne sceny też fotografowaliśmy, ale o bardziej suche trudno w Ninh Binh. Powyżej fragment ogrodu przy świątyni koło Tam Coc.
Wietnam w podczerwieni
Tym razem Azja w innym świetle: Wietnam w podczerwieni. Gdy pakowałem na naszą drugą fotowyprawę do Wietnamu aparat fotograficzny przerobiony do fotografii podczerwonej, nie byłem pewien, czy będzie on w ogóle użyteczny. Świat w podczerwieni bardzo efektownie wygląda na środkowoeuropejskich szerokościach geograficznych, ale już Europa południowa, choć wiecznie zielona, nie zapewnia takiej intensywności zdjęć IR. Roślinność Wietnamu w podczerwieni okazała się całkiem efektowna.
Większość zdjęć tutaj przedstawia pałac cesarski w Hue, który zwiedzaliśmy w słoneczny dzień. To właśnie dobra pora na IR, ale też powód, aby po tę technikę sięgać. Wszystkie fotografie tutaj powstały z pojedynczych plików – żadnego bracketingu, HDR-a, nawet wyciągać z cieni nie trzeba było. I to wszystko z aparatu o matrycy nieprzesadnie wydajnej. Po prostu – w podczerwieni kontrast jest mniejszy, łatwiej uniknąć wypaleń i smolistych cieni.
Jednocześnie jednak kontrast jest duży, bo tworzą go jasne liście i ciemne gałęzie, cegła, niebo. Kontrast inaczej się rozkłada niż przy zdjęciach w świetle widzialnym, więc tam, gdzie normalnie kontrastu jest mało – w podczerwieni może być go sporo. Pozwala to różnicować rozkład jasności w scenach, które naturalnie mają dość wyrównaną jasność, np. ciemne, bo wykonane z cegły budowle w dżungli, jak te hinduistyczne świątynie My Son.
Wietnam w podczerwieni – warto!
Co ciekawe, gdy mieliśmy sesję w My Son, było nie tylko pochmurnie, ale nawet trochę padało. Nawet w takich warunkach, pozbawionych bezpośredniego światła słonecznego, fotografie wykonane z użyciem aparatu podczerwonego wyszły całkiem intensywne. Co jeszcze ciekawsze, te zdjęcia były zrobione na początku października, czyli wczesną jesienią. Tymczasem za czas optymalny do fotografii podczerwonej uchodzi wiosna i wczesne lato. Jak widać Wietnam w podczerwieni można fotografować nawet znacznie później.
Odpowiedź na pytanie, czy na wyprawę do Azji warto zabrać aparat do fotografii podczerwonej, jest jednoznaczna – zdecydowanie warto. Będzie on użyteczny nawet w okresach poza sezonem wiosenno-letnim.
Aparat do fotografii w podczerwieni
Używałem aparatu trwale przerobionego do fotografii IR, z zamontowanym filtrem 720 nm. Dzięki temu fotografować mogłem z ręki – czasy naświetlania zdjęć infrared bywały krótsze niż normalnym aparatem w świetle widzialnym. Dla ujęć w bezpośrednim słońcu było to: przysłona f/8, czas naświetlania 1/125 przy czułości ISO 200. W pochmurny, deszczowy dzień wystarczyło podnieść ISO do 400, bez zmiany pozostałych parametrów (ekspozycja nadal 1/125 sekundy przy f/8). Normalny aparat przy sesji w zachmurzonym My Son wymagał wyższej czułości ISO, a niezależnie od tego miał znacznie większe problemy z nadmiernym kontrastem między ciemną cegłą a bladym niebem. Pozwoliło to nie tylko nie kłopotać się używaniem statywu i długich czasów naświetlania, ale też fotografować ludzi – np. dwie dziewczyny w ao-dai wśród ruin świątyń My Son, na zdjęciu wyżej. Wietnam w podczerwieni jest po prostu łatwiejszy technicznie niż w świetle widzialnym.
Więcej o sprzęcie i technice fotografowania w podczerwieni w poradniku Fotezji. Warto też zerknąć na sugestie dotyczące kwestii kompozycyjnych przy fotografii podczerwonej.
Więcej zdjęć IR, nie tylko z Wietnamu, w naszej podczerwonej galerii.
Kolorowy Wietnam
Druga fotowyprawa do Wietnamu już za nami, ostatnie dni spędziliśmy w dawnej cesarskiej stolicy Hue oraz mniejszym, kolonialnym Hoi An. Oraz w ich okolicach. Było bardzo kolorowo – czasem tak bardzo, że za kolorami trudno było nadążyć. Ot, historyczny most Truong Tien w Hue, liczący ponad 120 lat i zaprojektowany przez biuro Eiffla, wyglądał tak:
A w ciągu kilkudziesięciu sekund już tak:
I trzeba było popędzać aparat (podnosząc mu ISO), żeby zdążył zarejestrować jedną wersję barwną, bo mieszanie kolorów w tym przypadku zmierzało nie tyle do idealnej szarości, co do szaroburości. Wariantów barwnych było sporo, można było sobie wybrać swój ulubiony kolor mostu.
Nie mniej barwnie było w Hoi An, zwłaszcza wieczorem, gdy po rzece pływają łódki z turystami i lampionami.
Lampiony były zresztą nie tylko na rzece.
Ba, nawet w dżungli było kolorowo! Wśród ruin kompleksu świątyń My Son modelki w tradycyjnych strojach ao dai najpierw pozowały nam, a później sobie nawzajem.
Rybak pływa wszystkim
Z miast Hue i Hoi An wyrywaliśmy się na fotograficzne spotkania z rybakami. Musiały to być plenery poranne, bo później rybacy nie łowią ani nie sortują ryb, tylko przechodzą do drugiego i trzeciego etatu. Wietnamczycy są bardzo pracowici i mało kto poprzestaje na jednej pracy.
Ciekawostką są rybackie pojazdy. Takie okrągłe łódki, napędzane jednym wiosłem, służą do transportu z kutrów rybackich na ląd.
Do połowów w lagunie Tam Giang stosuje się niewielkie, wąskie łódki.
Przy okazji – to, co wygląda na ogrodzenie, jest… ogrodzeniem. Laguna podzielona jest na łowiska, z „drogami” pomiędzy. Na łowiskach stoją domki – jak jest sezon i dużo roboty, to rybacy nie muszą na noc wracać na ląd.
Na łowieniu praca się nie kończy. Później, czyli jeszcze przed świtem, trzeba ryby posortować, obłożyć lodem, zapakować do transportu i… wypchnąć ten transport z plaży.
Po południu, a właściwie to o dowolnie wybranej porze, spotkać można rybaka łowiącego tradycyjną techniką rzucania okrągłą siecią. To jednak już tylko pokaz archaicznego kunsztu, a samo spotkanie trzeba wcześniej umówić.
Zaczęliśmy od pól ryżowych na wzgórzach, później były górskie krajobrazy, zatoka Ha Long, ruchliwe miasta, a zakończyliśmy fotowyprawę na wybrzeżu. Było coś dla miłośników krajobrazów, ale też fotografowania życia miasta, reportażu czy portretów. Do Wietnamu wrócimy, bo tu się zdjęcia same robią!
Uczestnicy fotowyprawy do Wietnamu 2023 – z dodatkiem modelek 🙂
Więcej fotografii jak zwykle w naszej galerii:
A do Wietnamu wrócimy! I ogłosimy to na Wyprawach Fotezji!