W czerwcu 2022 prowadziliśmy kolejną fotowyprawę do Namibii. Relację z niej zamieszczamy poniżej, miłej lektury!
Zaczęliśmy fotowyprawę do Namibii – tak naprawdę jesteśmy tu dopiero parę godzin. I już jest fajnie! Są jednak też komplikacje – ale nic, z czym nie można sobie poradzić.
Każdy leci jak chce…
Nasza grupa na dobre spotkała się dopiero przy pierwszej kolacji w Namibii, bo każdy dolatywał tak, jak było mu wygodnie. Dwie osoby przyleciały z Wiednia, trzy z Warszawy, cztery zaczęły loty w Berlinie, a jedna wystartowała z Krakowa. Lot z Krakowa okazał się najbardziej problematyczny, bo już na starcie miał ponad półtorej godziny opóźnienia. To oznaczało, że nasz uczestnik nie zdążył dołączyć na przesiadkę we Frankfurcie i ma dzień opóźnienia. Ponieważ to był jednak bilet na lot łączony (zdecydowanie zalecamy wyłącznie takie!), to nie jest to duży problem. Na razie na koszt Lufthansy dostał hotel we Frankfurcie, a jutro pierwszym lotem dotrze o poranku na lotnisko w Windhouk i pewnie przed wieczorem do nas dołączy.
My jesteśmy w drodze na południe Namibii. Mamy za sobą pierwszy zachód słońca – fotografowany przy noclegu, który mamy w bardzo eleganckim i stylowym Lapa Lange Game Lodge. Powyżej słomiany dach na tle zachodzącego słońca, a niżej oczko wodne, które generalnie służy nocnemu wabieniu antylop, żyraf i nosorożców (były!). Tu jeszcze oczko wodne późnym popołudniem, ze stadem przelatujących ptaków. Ptaki szybkie były.
Drzewa kołczanowe i zabawy gigantów
Jedziemy na razie na południe, a ponieważ to południowa półkula – to przemieszczamy się w stronę chłodniejszych regionów. Jest faktycznie dość chłodno, zwłaszcza o poranku, niemniej porządny polar wystarczy, żeby bez dyskomfortu cieszyć się wschodem słońca albo liczyć nocą gwiazdy. No dobra, żartuję – liczenie gwiazd nie ma sensu, jest tu ich za dużo!
Kto to poukładał?
Jesteśmy w rejonie słynnym z drzew kołczanowych. I choć te drzewa wyglądają niezwykle, nieco przypominając baobaby lub smocze drzewa, to są tu jeszcze bardziej dziwaczne rzeczy. „Diabelski Plac Zabaw” lub „Plac Zabaw Gigantów” z góry wygląda jak ciągnące się po horyzont ruiny antycznego miasta. Sięgające kilkunastu metrów wysokości stosy głazów tworzą labirynt, w którym można się dość swobodnie poruszać w każdym kierunku, jednak… nadal łatwo zabłądzić. Problemem nie jest możliwość pójścia w dowolną stronę, tylko ustalenie – w którą stronę należy się skierować, żeby wrócić do punktu wyjścia. Orientację utrudnia to, że kamienne konstrukcje z każdej strony wyglądają inaczej. I to jak wyglądają! Trudno uwierzyć, że to dzieło natury – kamienie są czasem spiętrzone tak fantazyjnie, że cała konstrukcja wydaje się utrzymywać równowagę tylko dzięki jakimś czarom.
O dziwo, nawet najbardziej nieprawdopodobne konfiguracje głazów nie rozpadają się, zdając się lekceważyć grawitację.
Noc i poranek wśród drzew kołczanowych
Choć drzewa kołczanowe rosną na „Diabelskim Placu Zabaw”, to znacznie więcej ich mieliśmy tuż przy lodge’y, gdzie spędziliśmy noc. A właściwie spędziliśmy część nocy, gdyż nieco czasu zajęła nam sesja z fotografowaniem gwiazd ponad drzewami kołczanowymi. Pogoda dopisała, nad horyzontem wisiały niewielkie chmurki, niebo było pełne gwiazd – czemu więc tracić czas na sen?
Poranek dla nas nastąpił wcześnie – na godzinę przed wschodem bezchmurne już niebo przybrało nieprawdopodobnie intensywne odcienie czerwieni. Byliśmy już na stanowiskach i rejestrowaliśmy każdą zmianę barwy światła na pniach namibijskich drzew. Co ciekawe, światło tu jest delikatniejsze (a przy tym ładnie plastyczne) przed wschodem słońca, bo w pierwszych minutach dnia jest wprawdzie niskie i kierunkowe, ale zaskakująco ostre.
Nie zmienia to naszego nastawienia, żeby fotografować w każdym świetle – dziennym, nocnym, przed świtem i już po nim.
Powroty w inne miejsca
Ostatnie dwa dni fotowyprawy do Namibii upływają nam pod hasłem: dwa razy to samo, to coś zupełnie innego. Krótko mówiąc: wracamy na te same plenery, bo to zupełnie różne plenery.
Kanion Rzeki Rybnej wieczorem i rano
Wśród niezwykłości Namibii kanion Rzeki Rybnej zajmuje szczególne miejsce. Z jednej strony to światowa ekstraklasa – gigant, który wielkością ustępuje tylko Wielkiemu Kanionowi Kolorado. Z drugiej jednak strony – kto wcześniej słyszał o tym miejscu? Ten geologiczny fenomen mógłby kandydować zarówno do kategorii jednego z cudów świata, jak i jednego z najmniej znanych miejsc. Tymczasem o rozmiarach kanionu Rzeki Rybnej może świadczyć to, że najkrótsza wycieczka na jego dno i z powrotem zajmuje… trzy dni. Są też oczywiście trasy 5- i 7-dniowe.
My ograniczamy się spaceru wzdłuż jego górnej krawędzi, nie próbując schodzić (próby jednodniowych wycieczek na dno są zresztą zakazane). Z górnej krawędzi fotografuje się łatwo i bez wysiłku, a i tak jest co fotografować. Wędrówka słońca sprawia, że różne fragmenty są oświetlone lub ukryte w cieniu w zależności od pory dnia. Wystarczy więc stać i czekać, a plastyczność rozpadlin, skalnych grzebieni i urwisk zmienia się na naszych oczach – wystarczy wybierać kadry i fotografować. Dlatego właśnie zrobiliśmy tam wieczorną sesję, a później poranną sesję. Inny kierunek światła spowodował, że ujęcia wieczorne i poranne sprawiają wrażenie wykonanych w zupełnie innych miejscach – nawet jeśli na zdjęciach mamy te same grupy skał.
No dobrze, nie wszyscy po wieczornej sesji nad kanionem Rzeki Rybnej wybrali się poranną powtórkę. Mniej więcej połowa grupy zdecydowała się na wschód słońca w okolicach lodge’y, gdzie w pustynnych sceneriach znaleźć można spory kawał historii motoryzacji.
Kolmanskop – górnicze miasteczko duchów
Porzucona w połowie zeszłego stulecia i zasypywana piaskiem górnicza osada Kolmanskop to zdecydowanie bardziej znane miejsce, choć tłumów tu, na szczęście, nie ma. W trakcie wieczornej sesji mieliśmy to miasteczko duchów tylko dla siebie, a następnego dnia o wschodzie słońca kręcili się tam jeszcze jacyś pojedynczy fotografowie. Jak na całkiem rozległe miejsce, składające się z kilkudziesięciu budynków, to tak, jakby nikogo tam nie było. Nikomu z naszej grupy nie udało się odwiedzić wszystkich wnętrz – a zapewne mało kto zobaczył choć połowę. Kolmanskop zdecydowanie warte jest więcej niż jednej sesji.
Choć była to moja piąta i szósta fotograficzna wizyta w Kolmanskop, to na umieszczoną w jednym z budynków ekspozycję XIX-wiecznych butelek, a także ówczesnego wyposażenia medycznego, trafiłem po raz pierwszy. Trafiłem zresztą dzięki jednej z uczestniczek, którą zaintrygowało, że pozornie zamknięte na głucho drzwi mają napis, aby trzymać je zamknięte.
Fotograficzna eksploracja Kolmanskop wymaga wchodzenia tam, gdzie pozornie wchodzić nie należy. Na przykład – przez okna. Wchodzenie do budynków przez okna jest tu raczej normą niż ekstrawagancją, bo znaczna część drzwi jest zasypana piaskiem do połowy wysokości, czasem wyżej. Okna parteru za to, za sprawą tego samego nawiewanego piasku, są wówczas na wysokości gruntu. Później to już loteria – czasem po wejściu znajduje się pusty pokój, z którego nie da się przejść dalej, czasem otwiera się magiczny świat sal, korytarzy, drewnianych drzwi ledwo wystających z wydm czy też resztek domowego wyposażenia.
Dwie sesje w Kolmanskop to absolutne minimum – na dobrą sprawę miłośnicy takich klimatów mieliby tu co robić przez tydzień. Szczególnie, że można tu trafić na ciekawą pogodę. Tym razem już drugi raz pod rząd poranną sesję mieliśmy w świetle wschodzącego słońca, ale trzy lata temu trafiła nam się gęsta mgła. I taka poranna mgła jest tu częstsza niż widok słońca wynurzającego się zza horyzontu.
Wyjeżdżając z miasteczka duchów wpadliśmy jeszcze na kolejową stację-widmo. Zruinowany budynek wraz z martwym drzewem stoją wprawdzie koło torów kolejowych, ale do najbliższej miejscowości jest stąd kilkadziesiąt kilometrów.
W poprzednim odcinku relacji z fotowyprawy do Namibii był zachód słońca nad drzewem kołczanowym, tym razem ostatnie światło dnia nad akacją.
W Namibii są wspaniałe krajobrazy, doskonałe jedzenie, sympatyczni ludzie i niezła infrastruktura, ale dostępność internetu, a nawet zasięg sieci GSM trudno uznać za atut. Następne odcinki relacji będą się więc pojawiały wówczas, gdy da się je wysłać.
Dzień w We Kebi
Plenery, krajobrazy, wschody i zachody słońca, nocne sesje pod gwiazdami, ale gdzie my właściwie śpimy w tej Namibii? I czy w ogóle śpimy? Postanowiliśmy rozwiać wątpliwości i plotki, jakoby fotografowanie na fotowyprawach zabierało 26,5 godziny na dobę. Tym razem fotowyprawa od kulis.
Między miasteczkiem duchów a martwym lasem
Między zasypywanym przez pustynię miasteczkiem duchów Kolmanskop a potężnymi wydmami okalającymi martwy las Deadvlei nie ma słynnych atrakcji czy miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć. Jest natomiast We Kebi Lodge, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg, aby nie gnać jednego dnia przez ćwierć Namibii. Sam lodge to kilkanaście dwuosobowych domków, budynek z restauracją i recepcją oraz tarasem, do którego przychodzą nosorożce. Po co nosorożce przychodzą przed taras? Bo tam zbudowano oczko wodne, które jest wodopojem okolicznych zwierząt. I owszem, przyszły – zaraz jak tylko przyjechaliśmy, dwa przespacerowały się w odległości kilkunastu metrów. Nie było to jednak najciekawsze spotkanie, bo jeszcze dojeżdżając do We Kebi mieliśmy bardzo bliski kontakt…
A jeśli komuś było mało (czyli prawie całej naszej grupie), to można się jeszcze wybrać na poranne safari, którego gwiazdą ponownie były białe nosorożce, a także antylopy i zebry.
Krajobraz za oknem
Nawet jeśli w pobliżu nie było zwierząt, statywy same się rozkładały, a spusty migawek same wciskały. Powyżej poranna chmurka, a poniżej Ewa próbująca skupić się na edycji zdjęć z Kolmanskop.
Skupianie się przez patrzenie w sufit w We Kebi niezbyt się sprawdza, bo sufity domków wyglądają tak:
Cała ta kopuła jest wykonana z trzciny. Oczywiście trzcina to tylko wewnętrzne pokrycie, konstrukcja nośna to bardziej trwały i solidny materiał, niemniej wnętrza domków We Kebi dorównują pejzażom, które otaczają ośrodek.
W We Kebi spędziliśmy jedno popołudnie, noc i poranek. Miał to być odpoczynek między dwoma intensywnymi plenerami, a okazał się całkiem interesujący fotograficznie. Niektórzy jeszcze w nocy fotografowali gwiazdy, a i zachód słońca był całkiem sympatyczny.
Następnym razem napiszemy o czymś poważniejszym, czyli wielkich wydmach i martwym lesie. I innych namibijskich zjawiskach fotogenicznych.
Kształty pustyni
Kolejny etap naszej fotowyprawy do Namibii to bliskie spotkanie z pustynią Namib. Dwie noce spędziliśmy tym razem pod namiotami zamiast w lodge’ach. Namioty są przestronne, rozstawia i zwija je obsługa, która też przygotowuje dla nas posiłki podczas tych polowych noclegów. Komfort nieco niższy niż zwykle, ale to cena za to, żeby móc o wschodzie słońca rozstawić statywy w Deadvlei czy pod wydmą 40.
Wyścig po światło
Gdybyśmy mieszkali wygodniej, ale dalej, w takich miejscach moglibyśmy być co najmniej godzinę później. A godzina robi sporą różnicę. Ba, nawet 5 minut potrafi zrobić różnicę. Wiedząc o tym, do słynnego Martwego Lasu (Deadvlei to dosłownie martwe bagna, ale wszyscy kojarzą to miejsce ze skamieniałymi akacjami) ruszyliśmy o 6.05. O tej godzinie wsiedliśmy do samochodów, które ustawiły się w kolejce do wyjazdu z campu. Bramy dla mieszkających na terenie parku narodowego (czyli nas) otwierają tu o 6.30, a dla tych spoza parku – o 7.30. Przy bramie byliśmy pierwsi, za nami rosła kolejka samochodów. Z bramy ruszyliśmy niemal z piskiem opon – jechaliśmy z maksymalną dozwoloną prędkością. Po kilku minutach wyprzedziły nas dwa samochody. Gdy skończył się asfalt i zaczęła jazda po piasku, nasi kierowcy odzyskali prowadzenie. Wyścig do Deadvlei wygraliśmy drużynowo, a indywidualnie pierwsze miejsce miał Adam, które ostatnie kilkaset metrów marszu po wydmach pokonał w imponującym tempie.
Po co właściwie było się tak spieszyć? Po pierwsze, żeby zdążyć na moment, gdy całość skryta jest jeszcze w cieniu przedświtu. Po drugie – aby takie widoki mieć choć na chwilę tylko dla siebie. Wrażenia towarzyszące oglądaniu pustego Deadvlei w pierwszym świetle dnia to jedna korzyść, ale nie mniej wymierna jest możliwość swobodnego kadrowania, bez przejmowania się spacerującymi turystami. Z tym ostatnim było gorzej niż w poprzednich, covidowych latach, ale nadal całkiem nieźle. Przez pierwsze pół godziny wśród 600-letnich akacji było prawie całkiem pusto, później zaczęły się pojawiać grupki turystów, ale nadal wystarczyło chwilę poczekać, by w wybranym kadrze nikogo nie było.
Fotografujący nie byli problemem – raz, że wprawdzie wolno, ale jednak wędrowali, dwa – że skupieni nad statywami dodawali skali i wagi nieziemskiemu pejzażowi. Znacznie gorzej było z gadułami, których grupki się pojawiały coraz liczniej w miarę jak słońce się wznosiło. Na szczęście gdy słońce sięga już samych pni, dobry czas na fotografowanie i tak się kończy. Ten krajobraz potrzebuje cieni – na wydmach lub tylko na pniach drzew, dzięki czemu barwy stają się intensywniejsze, a kształty wyrazistsze. Godzina 9.30 to dobry moment, by wracać na śniadanie.
Spacery pod wydmami
Oprócz sesji w Deadvlei mieliśmy jeszcze kilka plenerów wśród wydm. Jeden zachód słońca spędziliśmy przy słynnej Wydmie 45. Tym razem połowa grupy weszła na jej szczyt, reszta fotografowała z dołu. Wejście wymaga nieco wysiłku, ale też lepiej nie mieć lęku wysokości, bo spaceruje się piaszczystą granią, mając po obu stronach ostro nachylone stoki.
Widok jednak wart jest poświęceń – można ze sporej wysokości podziwiać i fotografować linie okolicznych diun, a także zobaczyć niewidoczne z dołu wzory na piasku, przypominające kształtem islandzkie rzeki warkoczowe. Jest to jedyna legalna forma uzyskania takiej perspektywy, bo latanie dronem w parku narodowym jest zabronione. Co oczywiście nie znaczy, że nikt nie próbuje latać. Niektórzy latają i gubią drony, inni je znajdują… 🙂
Pustynne ćwiczenia z perspektywy
O ile ptasia perspektywa jest dozwolona tylko w kilku miejscach (bo tylko na kilka wydm wolno wchodzić), o tyle inne operacje z perspektywą są łatwe. Wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów, a linie dalszych i bliższych wydm przesuwają się, odległe drzewko rośnie, a psujące elegancję układu krzaczki znikają z wizjera.
Tym razem mieliśmy jeszcze jednego sprzymierzeńca w kształtowaniu perspektywy – wiatr. Choć nieco utrudniał fotografowanie (zwłaszcza dłuższymi ogniskowymi ze statywu), to jednocześnie dodawał przestrzenności, ukrywając dalsze obiekty w pyle.
Szczególnie ładnie to było widać podczas jednego z plenerów przy mało popularnej i trudniej dostępnej wydmie, u stóp której rosły akacje podobne do tych z Deadvlei. Wydmy fotografowaliśmy także nad brzegiem Atlantyku, w miejscu gdzie fale oceanu atakują podstawy ponadstumetrowych piaszczystych wzniesień. W następnych dniach zmieniamy scenerie – będzie inaczej, ale nie mniej malowniczo.
Każdy dostanie geparda (…do głaskania)
Oko w oko z wielkim drapieżnym kotem to nic w porównaniu z sytuacją, gdy taki gepard zabiera się za mycie… człowieka. Czyszczone są głównie ręce, choć jeśli ktoś nosi krótkie spodnie, ma szansę na szorowanie łydek i kolan. Szorowanie jest dokładne i intensywne – kto ma kota, ten wie, jak szorstki jest język takiego domowego zwierzaka. U gepardów wszystko jest większe – szorstkość języka również i przypomina już gruboziarnisty papier ścierny.
Pieszczoty nieobowiązkowe
Bliski kontakt z gepardem na naszej fotowyprawie do Namibii nie jest konieczny, choć jeśli ktoś chce takiego drapieżnika pogłaskać i zrobić sobie wspólne zdjęcie, to wyrazy sympatii ze strony kota są bardzo prawdopodobne. Jeśli mamy dość czyszczenia ramion – wystarczy się odsunąć, kotki nie są nachalne, znajdą sobie kogoś innego do wyrażania sympatii. Takie „gepardy bliskiego kontaktu” są na farmie, której właściciele opiekują się rannymi i chorymi kotami. Głaskać można dwa gepardy – oba były wychowywane tu od małego, więc towarzystwo człowieka (a także psów i… kóz) jest dla nich naturalne.
Oczywiście należy zachować ostrożność, bo zaufanie zaufaniem, a przypadkowo nadepnięty gepard może zareagować spontanicznie. Niemniej chyba niewiele jest okazji, by czuć się komfortowo, gdy za plecami spaceruje najszybszy drapieżnik świata… 🙂
Mięsko dla kotka
Na farmie są też gepardy, które trafiły tu w dorosłym wieku. Z tymi nie da się spoufalić – choć są codziennie dokarmiane, to nie wyzbyły się nieufności. Sesja z gepardami na farmie składa się z dwóch części. Pierwsza z nich to wymiana pieszczot z dwoma udomowionymi kotami, a druga to wyjazd na dokarmianie ich bardziej dzikich pobratymców.
Tu także można mieć pewność, że będzie się miało kota dość blisko – choć nie podchodzą aż tak blisko jak te dwa domowe, to jednak trafiają się momenty, gdy obiektyw 70-200 okazuje się za wąski. Często jednak 24-70 jest za szeroki, bo przez znaczną część czasu gepardy krążą w odległości kilkunastu-kilkudziesięciu metrów.
Blisko są w momencie, gdy opiekun rzuci w ich stronę kilkukilogramowy kawał mięsa. Następuje wówczas rytuał podchodów, czajenia się, a wreszcie sprint, pochwycenie zdobyczy i ucieczka. Niektóre, bardziej śmiałe drapieżniki czekają na kolację kilka metrów od samochodów i gdy mięso leci w ich stronę – skaczą i łapią je w locie.
Cała zabawa jest zupełnie bezpieczna, bo my pozostajemy na platformach dwóch pick-upów, a gepardy krążą wokół nas. Aż szkoda, że karmienie kotów jest tylko raz dziennie, a na następne możemy przyjechać… dopiero za rok.
Z wizytą u Prawdziwych Namibijczyków
Namibia to nie tylko piach, zwierzęta i eleganckie hotele. Tu żyją prawdziwi ludzie, i w końcu postanowiliśmy ich odwiedzić. Byliśmy w wioskach plemienia Damara oraz plemienia Himba, a wrażenia były… różne.
Jak polują ludy Damara
Zaczęliśmy od wioski Damara. Władający doskonałym angielskim młodzieniec w skórach opowiada o życiu w wiosce, a jej mieszkańcy prezentują swoje typowe zajęcia: zbieranie ziół, wyrób narzędzi, ozdób i ubrań, a także fragment czasu wolnego w postaci radosnego zbiorowego tańca. Ta wioska to skansen, a „plemię” to Damarowie w nim zatrudnieni. Normalnie chodzą w koszulkach i dżinsach, a tutaj przebierają się w skórzane stroje robocze, których wytwarzanie zresztą prezentują. Nasz przewodnik o niewymawialnym imieniu, zawierającym kilka głosek kląskających, tłumaczy: „Kiedyś nasz kowal wyrabiał noże i dzidy, z którymi chodziliśmy na polowanie. Teraz zrobione przez niego noże sprzedajemy turystom, a za zarobione pieniądze idziemy polować do supermarketu, jak wszyscy.”
Mimo nieukrywanego braku autentyczności, wizyta u Damarów była bardzo sympatyczna, wszyscy się uśmiechali, chętnie pokazywali co robią i wyraźnie byli dumni z bycia Damara i z naszego zainteresowania. Przy tak radosnej współpracy powstały fajne, naturalne zdjęcia zadowolonych ludzi, paradujących w swoich tradycyjnych strojach.
W rodzinie Himba
Zupełnie inaczej wyglądało popołudnie, jakie spędziliśmy w wiosce Himba niedaleko Opuwo. To była bardzo, ale to bardzo autentyczna wioska. Jechaliśmy do niej przez zupełne bezdroża, zbudowana jest ze słomy i gałęzi uszczelnionych łajnem, a do najbliższej studni jest stamtąd około trzech kilometrów (i to się liczy jako niedaleko). Biorąc pod uwagę ten ostatni fakt, łatwiej zrozumieć, dlaczego kobiety Himba zamiast brać prysznic, okadzają się i smarują skórę glinką zmieszaną z tłuszczem (na zdjęciu powyżej widzimy właśnie produkcję masła: potrząsać tykwą należy przez 4 godziny dziennie, i po 3-4 dniach jest gotowe).
Wioskę – około dziesięciu chat otoczonych wspólnym płotem z gałęzi – zamieszkuje trzech dorosłych braci, ich siedem żon (najstarszy ma trzy, pozostali po dwie) oraz trudna do policzenia ilość dzieci w różnym wieku, ganiających po okolicy.
Z tej gromadki tylko dwoje dzieci chodzi do szkoły – w tygodniu mieszkają w internacie, i tylko w weekendy odwiedzają rodzinę. Poznać można je po tym, że noszą europejskie ubrania, więc są dla nas mniej interesujące fotograficznie.
Początek wizyty był nieco drętwy – nieprzywykłe do turystów Himby nie bardzo wiedziały co mają ze sobą zrobić, próbowały pozować i wychodziło im to dość sztywno… ale sytuację poprawiły dzieci.
Umorusane kilkulatki z zapałem zabrały się za naukę przybijania piątki i żółwika, radośnie oglądały na ekraniku zrobione im zdjęcia, by ustawić się jeszcze raz, i jeszcze inaczej.
A skoro dzieciaki śmieją się razem z turystami, to uśmiechać się zaczęły też ich matki, zajęte ubijaniem masła w tykwach. Atmosfera się rozluźniła, kobiety wróciły do swoich zajęć, a naturalne zachowanie zaowocowało naturalnymi fotografiami. Niektóre panie zostały nawet wpuszczone do chaty, w której na kocykach spało niemowlę – najmłodszy mieszkaniec wioski.
Bardzo dzikie zwierzęta
Namibia to nie tylko największe wydmy, Wybrzeże Szkieletów, malowniczy Himba i Damara czy niewiarygodne drzewa kołczanowe, ale też obfitość dzikich zwierząt. Dzikie zwierzęta mogą być wszędzie, czasem bliżej niż można by się spodziewać…
Sesja na farmie gepardów wykazała, że te koty potrafią współpracować. Gdy jeden siedział i pozował grupie, drugi skontrolował, czy nikt nie chowa za plecami kanapki z kiełbasą.
Chodzenie nam za plecami i krycie się za samochodem praktykowała też pewna hiena podczas safari w parku narodowym Etosza. Hienie nie chodziło jednak o zakusy względem nas, lecz leżącej niedaleko lwicy. Hiena wykorzystała samochody jako ruchomą zasłonę, żeby podejść i ukraść lwicy nieco upolowanej antylopy. Jak widać – udało się.
Kiedy pędzi na Ciebie słoń z szeroko rozpostartymi uszami – to tylko straszy. Gdy naprawdę atakuje, to uszy ma płasko przy głowie. W obu sytuacjach należy się wycofać, w tej drugiej – zdecydowanie szybko. Jak widać, tutaj słoń jedynie domagał się poszanowania prywatności swojej ścieżki. Takie sytuacje biorą się stąd, że słonie zawsze wędrują tymi samymi trasami, w efekcie solidnie je wydeptując. A projektanci dróg w Etoszy chętnie korzystali z już istniejących ścieżek, poszerzając je dla potrzeb samochodów. W efekcie turyści i słonie korzystają z tych samych dróg, co często prowadzi do bliskich spotkań.
Nosorożce przechodzące kolo lodge’y We Kebi nie miały agresywnych zamiarów, ale przez moment wyglądało, że skręcą i wpadną nam na taras. Na zerkaniu na nas jednak się skończyło i przeszły kilka metrów od nas.
Nawet jednak gdyby podeszły blisko, to nie byłyby tak destrukcyjne jak stado małp, które odwiedziły pokój jednego z uczestników fotowyprawy, gdy nocowaliśmy przy płaskowyżu Waterberg. Uczestnik wyszedł na wschód słońca i zamknął drzwi tylko na klamkę – w końcu odszedł tylko kilka metrów, po co kłopotać się zamykaniem drzwi na klucz? Okazało się, że małpy są szybkie i z klamkami radzą sobie dobrze, a zawartość walizki trzeba było zbierać z trawnika przed domkiem.
Z Walvis Bay popłynęliśmy na rejs na obserwację delfinów. Owszem, delfiny były, ale show skradły pelikany i jedna uchatka. Zachęcane przez obsługę rzucanymi rybami pelikany łaziły po pokładzie, a uchatce trzeba było schodzić z drogi, bo nie miała żadnego respektu wobec ludzi. Leżący na siedzeniu kapelusz Ewy został stratowany przez fokę – udało się odtworzyć fason.
Pozostałe spotkania ze zwierzętami odbyły się z zachowaniem należnego dystansu. W dalszym ciągu na liście zdjęć do zrobienia pozostaje lampart. Może uda się na następnej fotowyprawie do Namibii? A więcej fotografii z namibijskich spotkań w naszej galerii.
Uczestnicy fotowyprawy do Namibii – czerwiec 2022