Zapraszamy na spisywaną na żywo relację z naszej czwartej fotowyprawy dookoła Islandii. Była to nasza 40. fotowyprawa! 🙂 Więcej zdjęć z tej i poprzednich fotowypraw dookoła Islandii w naszej galerii:
https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/islandia-3/
Deszczowe początki
Pierwsze dni tegorocznej fotowyprawy okazały się deszczowe. Mieliśmy więc gejzer na mokro, Gulfoss w strugach wody, a dzisiaj zmoknięte maskonury i wyjątkowo ociekający Skogafoss. Mamy nadzieję, że przez te dwa dni wypadało się już za całą resztę fotowyprawy.
Deszcz wprawdzie zmniejsza komfort fotografowania, ale go nie uniemożliwia. Nie wyklucza też wędrówek i poszukiwania nowych fajnych miejsc. Powyżej właśnie takie znalezisko – wodospad (jego nazwę musimy dopiero ustalić – aktualizacja: to wodospad wodospad Kvernufoss), który jest w zasięgu spaceru od znanego i mocno obleganego Skogafossa. Tymczasem idąc do tego nowoodkrytego minęliśmy raptem jedną parę, a później mieliśmy wodospad wyłącznie dla siebie. Co ciekawe, jest to kolejny – obok słynnego Seljalandsfossa – gdzie można wejść za spadającą kaskadę wody.
Lód w każdej formie
Islandia zrekompensowała nam poprzednie deszcze, pięknie spisując się na dzień z lodem. W jeziorze przed czołem lodowca pływały niewielkie góry lodowe w barwach bieli i błękitu, a jeszcze więcej lodowych rzeźb było w Lodowcowej Lagunie. Także na plaży Jökulsárlón lód dopisał: bryły były różnej wielkości – aż po rozmiar samochodu – i różnego koloru, z pięknym przejrzystym niebieskim włącznie. Część grupy zdecydowała się na rejs amfibią po Lagunie, reszta biegała od laguny do plaży i z powrotem, w wolnych chwilach fotografując liczne ptaki. Rezultatem są zdjęcia brył lodu robione na długim, średnim i krótkim czasie, do tego wielkiej, nieregularnej bryły jęzora lodowca, oraz ptaków od rybitw po wydrzyki, które regularnie odwiedzają te rejony.
Z kanionu na plażę
Dzisiejszy dzień miał w programie tylko dwa plenery: kanion Hvannagil oraz plaża Vestrahorn. Tylko dwa, ale jakie! Kanion, do którego szliśmy 3,5 godziny do fantastyczna mozaika kolorowych skał, głazów i kamieni. Jego szerokie dno to wyłożona otoczakami wszelkich kształtów i kolorów niekończąca się układanka, w którą miłośnicy form i detali mogliby wsiąknąć na całe dni. Musiało nam jednak wystarczyć łącznie siedem godziny na Hvannagil, bo czekała na nas plaża.
Przy Vestrahorn byliśmy już rok temu i wówczas to miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie, choć niewiele było widać ze względu na mgłę. Tym razem mgły nie było i Vestrahorn pokazał się w pełnej krasie. Do tego trafiliśmy na odpływ, więc niemal po horyzont ciągnęła się absurdalnie szeroka i płaska plaża, miejscami zaakcentowana białymi kamieniami. Gdy jeszcze do tego zaświeciło niskie (bo było już około godziny 21) słońce, to sceneria była nie z tej ziemi. Co zresztą zgodnie i niezależnie stwierdziło kilku uczestników fotowyprawy, stwierdzając, że trafiliśmy na Księżyc. Tym samym zaskakująco prawdziwy okazał się napis na koszulce: „Don’t go to the Moon, visit Iceland, it’s much cheaper”.
Deszczu dzisiaj nie widzieliśmy, za to na plaży pogoda zadziwiała zmiennością, przechodząc w kilka minut od huraganowego wiatru do zupełnej ciszy. I z powrotem.
Nie pokażemy Dettifossa…
Ile razy by się nie było na Islandii, zawsze będzie coś po raz pierwszy. Ostatnie dwa dni to upały i ostre słońce. Smażymy się tam, gdzie w poprzednich latach marzliśmy. I pierwszy raz mieliśmy sesję przy potężnym Dettifossie w pełnym słońcu – zawsze dotąd jeśli nawet nie padało, to było pochmurnie. Żeby było śmieszniej, to zarówno przy Dettifossie, jak i przy sąsiednim Selfossie było pustawo – to też widzieliśmy po raz pierwszy.
Dzisiejszy spacer po kalderze wulkanu Hverfjall, skalnym mieście Dimmuborgir oraz sesja na polach geotermalnych u stóp Namafjall połączony był z intensywnym, acz niekoniecznie planowanym opalaniem się.
Wodospadu Dettifoss tym razem nie pokażemy – jest go sporo w naszej galerii. Zamiast tego zdjęcia z przejazdów: z miejsc nieturystycznych, właściwie przypadkowych. Takich skarbów na Islandii pełno, co potwierdza też spotkany troll błotny, widoczny powyżej.
Piekielny dzień (albo dwa)
Wczoraj i dzisiaj wstępowaliśmy do piekieł, było nam po drodze. Wczoraj, po spacerze koroną wulkanu, zawitaliśmy do lawowego labiryntu Dimmuborgir, uważanego w lokalnych wierzeniach za bramę do piekieł. Czarne, ostre kamienie istotnie robią wrażenie miasta wypalonego w diabelskich piecach. Później wąchaliśmy wyziewy diabelskiej kuchni wśród sulfatarów i fumaroli pod górą Namafjall. Dzisiaj odwiedziliśmy obszar wulkaniczny Krafla, uważany przez miejscowych, no zgadnijcie za co? Bramę do piekieł, oczywiście. Dopiero co zastygła lawa (ma jakieś trzydzieści parę lat, w skali geologicznej to mniej niż moment) uformowała nieprawdopodobny, księżycowy krajobraz, zasadniczo czarny, ale z elementami czerwieni, fioletu, zieleni, pomarańczu… Miejscami wciąż wydobywają się tam dymy, widać piekielne kominy nie wygasły. Na koniec zajrzeliśmy jeszcze w śliczne miejsce: błękitne jeziorko Viti, umiejscowione w kraterze i bardzo, bardzo głębokie, z którego to powodu jest ono uważane za bramę piekieł, oczywiście.
Tak wiele piekielnych bram, umiejscowionych na dość niewielkim terenie, ma swoje konsekwencje: te dwa dni były słoneczne i piekielnie gorące, co widać na zdjęciu grupowym. W sam raz pogoda, żeby poszukać pięknego zachodu słońca na górce nad schroniskiem, w którym śpimy.
Uczestnicy piekielnej 😉 fotowyprawy na Islandię 2017
Ptasie uprzejmości
Islandzkie smażenie trwa nadal, a jak bardzo pogoda jest nietypowa, widać na powyższym zdjęciu. Co tutaj nie pasuje? Kapelusz oczywiście! Nie to, żeby nie pasował właścicielowi, ale Islandia i kapelusze to dość nietypowe połączenie. Wyspa jest słynna z wiatrów – niemal nieustannych, często bardzo silnych. Często, ale nie tym razem. Teraz częściej wzdychamy do jakiegokolwiek ruchu rozgrzanego powietrza. Niekiedy powieje trochę mocniej, ale gdzie te huragany, co wyrwać dekielek z dłoni potrafiły…?
Zapewne to afrykańska pogoda sprawiła, że przy wodospadzie Godafoss (zdjęcie powyżej) kręcili się wyjątkowo liczni turyści. Co do liczby odwiedzających to mamy sprzeczne wrażenia: w niektórych miejscach ludzi jest więcej niż w poprzednich latach, w innych wyraźnie mniej.
Przy Godafossie można spotkać jednak nie tylko turystów. Kręciło się tam też kilka pardw górskich, z których jedna zgodziła się pozować do zdjęcia. Nie wszystkie ptaki były jednak tak uprzejme. Dobrego wychowania zabrakło rybitwie, która zaatakowała uczestniczkę fotowyprawy idącą plażą do Pijącego Łosia. Uczestniczka będzie żyła, rybitwa zapewne też, chyba że ją wstyd zeżre za tak niegościnne zachowanie.
A już całkiem serio: rybitw nie należy lekceważyć i jeśli jest się celem ataku, wskazane jest trzymać coś nad głową. Rybitwy atakują głowę – czyli to, co jest najwyżej. Fotograf może unieść statyw, oddalając zagrożenie od własnej czaszki.
Idź o krok dalej
Przy okazji fotowyprawy pokazujemy tym razem mniej znane miejsca, często leżące o kilka kroków od tych najbardziej popularnych. Był wcześniej nieodwiedzany sąsiad Seljalandsfossa, tym razem u góry scena blisko Hvitserkura (Łosia) – tylko obiektyw skierowany w drugą stronę. Nawiasem, Łoś okazał się łosiem i na zachód słońca schował się pod ciężkimi chmurami, ale popołudnie było ładne.
Następne zdjęcie to wodospad, którego nazwę musimy dopiero ustalić (aktualizacja: to wodospad Selvallafoss – dziękujemy za informację Andrzejowi Perkowskiemu!). Leży bardzo blisko drogi prowadzącej przez półwysep Snaefellsnes, ale jeśli się nie wie, gdzie go szukać – to minie się go, nie zauważając. Tutaj było zresztą o dwa kroki dalej – ten drugi doprowadził Ewę (w woderach) na środek strumienia.
I jeszcze na koniec odbicie w oknach kościółka, który widzieliśmy kilka razy fotografując monumentalne formacje skalne Gerduberg – ale dopiero teraz podeszliśmy te kilkaset metrów, żeby obejrzeć świątynię.
A my ruszamy na zachód słońca pod Kirkjufellem – zobaczymy, czy uda się coś dodać do „36 widoków”.
Nie trać wiary w Kirkjufella!
Wygląda na to, że są wśród islandzkich zjawisk pogodowych rzeczy niezmienne – i do takich należy fantastyczny, bajkowy zachód słońca przy górze Kirkjufell. Nawet jeśli nie wygląda na to i absolutnie się nie zapowiada pogodny wieczór, to i tak należy spróbować i ruszyć na wieczorną sesję. Brak wiary jest nieuchronnie karany utratą kadrów zrobionych w pięknym świetle, a za to wiara tutaj nie tyle przenosi góry, co przenosi chmury znad góry.
Zaczęło się tak, jak widać powyżej. Chwilę później (chwila to w tym przypadku 5 minut) chmury coraz bardziej nachodziły na górę. Słońce w dół i chmury też:
Szybko góra w ogóle zniknęła i tylko momentami przebłyskiwał delikatnie kształt jej wierzchołka. I tak było przez następne pół godziny:
Cierpliwe tupanie w miejscu po kolejnych 20 minutach przyniosło przebłysk nadziei:
A pokolejnych 5 minutach zaczęło się! I trwało pewnie do rana, bo jeszcze dwie godziny później niebo obok góry jest kolorowe, a do wschodu słońca coraz bliżej.
Islandia zawsze fantastyczna
Nawet jeśli się wie, że Islandia jest zaskakująca, to i tak potrafi zaskoczyć – nawet przy piątej wizycie. Pogoda nam się trafiła zupełnie nieislandzka. Najpierw dwa dni praktycznie ciągłego deszczu (co jest nieislandzkie, bo tam normalnie trochę pada, trochę świeci, trochę chmurzy, za to zawsze wieje), po których nastąpił zupełnie niewiarygodny tydzień upałów. Przez większość tego tygodnia dominowała całkiem bezchmurna pogoda – a dotąd, przez ponad miesiąc, jaki łącznie spędziłem na Islandii, ani razu nie widziałem tam blachobłękitu. W sumie dobrze, że były te pierwsze deszczowe dni, bo inaczej grupa pewnie oskarżyłaby mnie o bezzasadne naciągnięcie ich na kupowanie goretexów i peleryn. Dopiero ostatni dzień miał typową pogodę: bezdeszczową, ale z dynamicznymi chmurami. Jeśli miałbym powiedzieć, jakiej pogody można się spodziewać na Islandii w lipcu, musiałbym przyznać: absolutnie każdej. Widziałem już opady topniejącego śniegu, a teraz także egipskie upały przy błękitnym niebie.
Islandia się zmienia. Rok temu część pola geotermalnego pod Námafjall wyglądała inaczej – teraz znikły dwie spore błotne kałuże, za to na wcześniej pustym obszarze pojawiły się siarkowe wykwity. Erozja zmieniła część wzorów na ścianach wąwozu Hvannagil. W jeziorze przed czołem Vatnajökull, zawsze pustym, tym razem pływały niewielkie, błękitne góry lodowe. Górę Kirkjufell w chmurze o zachodzie słońca już widzieliście. Tutaj nawet idąc po raz czwarty po swoich śladach można zostać zaskoczonym.
Czwarta fotowyprawa dookoła Islandii (przy tym piąta na Islandię w ogóle – a przy okazji: to była nasza czterdziesta fotowyprawa!) zakończona. Poważnych strat sprzętowych tym razem nie było (mimo lekkiego stresu, gdy drugiego ulewnego dnia padło kilka aparatów – wszystkie jednak odżyły następnego poranka, po intensywnym suszeniu na grzejnikach), a najbardziej groźne okazały się… rybitwy, których ofiarą padło dwoje uczestników.
Na Islandię wracamy za rok i jesteśmy pewni, że znowu nas czymś zaskoczy. A zdjęciami z tej wyspy z pewnością będziemy Was dręczyć. Tym razem od góry: lodowcowa plaża Jökulsárlón, odpływ przy Vestrahorn i porośnięte mchem pole lawy gdzieś po drodze.