Poniżej relacja z fotowyprawy do Holandii, jaką prowadziliśmy w drugiej połowie kwietnia 2017. Miłej lektury!
Ale kanał!
Po nocnej podróży spotkanie z Holandią zaczęliśmy mocnym akcentem: sesją przy wiatrakach w Zaanse Schans. To była jednak tylko krótka rozgrzewka – do wiatraków wrócimy na wschód słońca, dzisiaj można było natomiast zajrzeć im do środka i zobaczyć, jak im się kółka kręcą. Później zakwaterowaliśmy się w Botelu – hotelu na statku tylko nieco mniejszym od Titanica, za to szczęśliwie solidnie przycumowanym do nabrzeża. Spotkanie z górą lodową by mu tu wprawdzie nie groziło, za to ruch na rzece oddzielającej Botel od centrum Amsterdamu jest imponujący: potężne barki gęsto śmigają w obie strony, a między nimi przemykają promy.
Resztę dnia spędziliśmy wędrując wąskimi chodnikami, ciągnącymi się wzdłuż szerokich, dwupasmowych ścieżek rowerowych i kanałów Amsterdamu. Gdzieniegdzie pomiędzy tym wszystkim upchnięto jeszcze pojedynczy pas dla samochodów. Porządek środków lokomocji jest proporcjonalny do szerokości arterii: najważniejsze są jednostki pływające, a poznać to można po tym, że tak jak inne nacje mają życie zorganizowane przy ulicach, tak Holendrzy w centrum postawili kanały (każdy ma swoją nazwę), a do nich przytulili resztę miejskiej substancji. Na drugim miejscu są rowery, wszędobylskie i zachęcane do istnienia szerokimi drogami przeznaczonymi właśnie dla nich. Potem pod względem ważności plasują się piesi, uskakujący przed rowerami. Na ostatnim miejscu mamy pariasów: samochody, nieśmiało przekradające się przez miejsca chwilowo zwolnione przez pieszych i rowerzystów. A nad tym wszystkim unosi się duch liberalizmu i tolerancji: w końcu, jesteśmy w Amsterdamie.
Na górnym zdjęciu wieczór nad kanałem Oudezijds Voorburgwal, na dolnym stary most, również na kanale. Przy moście oczywiście rowery, bo jakże by inaczej?
Skąd się biorą dziury w serze?
Wizyta na targu serów w Alkmaar pozwoliła rozstrzygnąć dręczącą poetów zagadkę dziur w serze. Właściwy sposób postępowania z holenderskim serem wymaga wielu zaskakujących czynności: z serem się biega, ser się rzuca, no i wierci się w nim dziury. Każdej z tych czynności przyporządkowani są osobni specjaliści, łatwo odróżnialni po strojach – rzucający są na niebiesko, a biegający na biało. Wiercący dziury w serze większość efektu wierceń zjada (pod pretekstem przeprowadzania testów), a resztką odwiertu dziurę zatyka. Z zewnątrz ser więc wygląda na cały, ale w środku na nabywcę czeka dziura.
Oprócz targów w Alkmaarze, które fotografowaliśmy z loży VIP-ów (dzięki czemu w ogóle fotografowanie miało sens, bo oddzielony barierką tłum był zwarty i głęboki), wytropiliśmy kilka pól z tulipanami.
Wieczór ponownie spędziliśmy wśród kanałów Amsterdamu, po których mknęły barki i łodzie – co widać powyżej.
Jedyny sposób na dobrą pogodę
Właściwy układ chmur, słońce, które zaświeci w odpowiednim momencie, czasem też odpowiednio uformowana mgła (nie za dużo i nie za gęsto) to niezbędne składniki idealnego pleneru. Co gorsza, to składniki, nad którymi nie ma się żadnej kontroli. Planowanie, analizowanie różnych prognoz pogody i wieloletnich trendów może dostarczyć jakichś sugestii i wskazówek, ale koniec końców: właściwa pogoda jest albo jej nie ma. Co robić? Próbować. Niezależnie od tego, co mówią meteorologowie, jak wygląda niebo na kilka godzin przed sesją, skąd wieją wiatry i co mówi przeczucie. Po prostu – wstać, zabrać aparat i statyw, ustawić się we właściwym miejscu i liczyć na to, że tym razem dopisze szczęście. Czasem dopisuje wbrew wszelkim przesłankom, czasem zaś jeden obłoczek ustawia się nie tam, gdzie powinien, albo wiatr za wolno przesuwa chmury i mimo dobrych zapowiedzi nic ciekawego się nie dzieje. Szczelina nad horyzontem wpuści pierwsze promienie słońca we właściwym momencie i właściwym miejscu, albo nie. Nie ma prognoz pogody dostatecznie precyzyjnych, żeby były użyteczne dla fotografa.
Problem nie tyle w trafności co do samych zdarzeń meteorologicznych, co w precyzji określenia miejsca, gdzie one nastąpią. Mieliśmy ostatnio w Toskanii udany plener, podczas którego – zgodnie z prognozą – padał deszcz. Ale padał na sąsiednim wzgórzu, u nas było sucho i słonecznie. Wczoraj z wieczornej sesji wśród kanałów Amsterdamu wracaliśmy w ulewnym deszczu, który zaczął się zaraz po zakończeniu „niebieskiej godziny”, a poranek kilka godzin później i kilkanaście kilometrów dalej był pogodny, słoneczny i z ładnymi chmurkami.
No i dobra pogoda to nie zawsze znaczy to samo. Wczoraj przy sesjach na polach tulipanów mieliśmy idealną pogodę – solidne zachmurzenie. Tak – do zdjęć, zwłaszcza czerwonych tulipanów, równa pokrywa chmur to optymalne warunki, słońce tutaj byłoby niepożądane.
Dzisiaj po raz ostatni włóczyliśmy się po Amsterdamie, który jest bardzo żywy i ruchliwy zarówno na drogach wodnych, jak i ulicach i chodnikach (które tutaj są też formą ulicy).
Kolorowy chaos Keukenhofu
Przyrodniczym odpowiednikiem szalonego i żywiołowego Amsterdamu jest ogród Keukenhof, gdzie tysiące kwitnących kwiatów poraża wzrok intensywnością i bogactwem barw, ale też geometrią aranżacji na klombach. Rzędy, łuki, fale, koła, linie krzyżujące się pod różnymi kątami albo zupełny chaos kolorów – jeśli można z kwiatów stworzyć jakiś wzór, to ogrodnicy Keukenhofu z pewnością go stworzyli. Większość tych wspaniałości to tulipany, ale są także inne gatunki.
A między tysiącami kwiatów kręcą się tysiące turystów. O ile podczas wcześniejszych plenerów mieliśmy kilkukrotnie pola tulipanów wyłącznie dla siebie, to tutaj nawet przyjazd tuż po otwarciu wybawił nas od plagi azjatyckich wycieczek tylko na chwilę. Wycieczki jednak tylko częściowo przeszkadzają w fotografowaniu. Trudno jest zrobić szerokie ujęcia, pokazujące więcej niż kilka metrów kwadratowych, żeby nie znalazło się na nim co najmniej kilku selfiegrafów, ale już z portretami pojedynczych kwiatów nie ma problemu. Praktycznie można kłaść się na trawnikach pod tulipanami, turyści prawie nie schodzą ze ścieżek – może dlatego, że schodzenie ze ścieżek obniża tempo zwiedzania, a dobre tempo zwiedzania i smartfon na kijku to podstawa szczęścia turysty.
Oprócz jednak zgiełkliwego Keukenhofu ostatnie dwa dni to cisza i spokój. Na wschodzie słońca przy wiatrakach Kinderdijk oprócz nas było dwóch fotografów i pan z psem. Delft, słynne z ręcznie malowanej ceramiki (nadal malowana jest ręcznie!) jest prawie puste poza rynkiem, a w Oudewater chyba potroiliśmy liczbę osób na ulicach.
Jutro ostatni dzień fotowyprawy – kilka godzin w Utrechcie i podróż do domu.