Z gór Abisynii
Tydzień z wielkimi małpami, średniowiecznymi zamkami i klasztorami, całe dnie spotkań z mnichami, podglądania codziennego życia mieszkańców Wyżyny Abisyńskiej, spacerów po miastach Etiopii i po klifach Gór Semien – tak wyglądała nasza druga fotowyprawa.
Dziesięć startów i tyleż lądowań zaliczyliśmy w trakcie fotowyprawy do Etiopii – z czego znaczną część przy przelotach miejscowych. Najdłuższe odcinki (trasę Frankfurt – Addis Abeba) przelecieliśmy w obie strony Dreamlinerem linii Ethiopian – akurat gdy w Polsce zaczynała się histeria na punkcie tego samolotu. Podróżowaliśmy też autobusami po lokalnych drogach (co ułatwiło nam zrozumienie, dlaczego na większych dystansach korzystamy z samolotów), a chodziliśmy pieszo w miejscach, gdzie górskie kozice dostają zawrotów głowy. Ale nie podróżowanie było naszym celem, tylko fotografowanie.
Podziemne klasztory i medytujący mnisi
Zaraz po wylądowaniu w Etiopii przesiedliśmy się w kolejny samolot i uciekliśmy ze stolicy do Lalibeli – bardziej wioski niż miasteczka, jednak z bardzo szacowną tradycją. Główną atrakcją są tutaj niezwykłe klasztory, które – zgodnie z miejscową legendą – zostały zbudowane przez anioły. Nikt nie oczekuje po aniołach kompetencji budowlanych, więc klasztory są zupełnie niezwykłe – wykute w skale, drążonej w głąb ziemi. Dachy klasztorów są na poziomie gruntu, a same budowle znajdują się w wykopanej dziurze o głębokości kilkunastu metrów. Fotografuje się taką architekturę zupełnie nietypowo, bo całkiem niezależnie od pory dnia dolne części budynków są w cieniu. Za to do takich budowli można łatwo podejść z nietypowej perspektywy, bo z góry. Fotografowaliśmy je też wewnątrz – Etiopia jest rajem dla człowieka z aparatem, bo nie ma najmniejszych problemów, żeby rozstawiać statywy praktycznie wszędzie, XIV-wiecznych budowli sakralnych nie wyłączając.
Równie bezproblemowe było portretowanie, nie tylko „cywilnych” mieszkańców, ale też mnichów. Właściwie to łatwe było zwłaszcza portretowanie mnichów. Za niewysoką opłatę w miejscowej walucie pozowali oni fachowo przez kilka minut, pozwalając bez pośpiechu budować kadry. Niektórzy z nich wykazywali spory talent aktorski (lub sporą wprawę w roli modeli), przybierając kolejno różne medytacyjne pozy i pełne głębokiego namysłu miny. Pod względem swobody w fotografowaniu tubylców Etiopia była znacznie łatwiejszym krajem niż cel naszej ubiegłorocznej fotowyprawy, czyli Maroko.
Hello, candy!
Inaczej niż w krajach arabskich, tutaj nie można narzekać na natrętność sprzedawców. Owszem, zachęcali i zapraszali, ale nie byli nachalni ani uciążliwi. Ten brak ofensywnego marketingu nadrabiały z zapasem dzieci. Maluchy od ledwo chodzących po nastolatki bezbłędnie wykrywały turystów i bezlitośnie ich ścigały. Wystarczyło, by nasz autobus zatrzymał się na chwilę na pustej drodze wśród pól, by znikąd zbiegło się stadko nieletnich Etiopczyków, domagając się prezentów. Sławek Adamczak, który organizował fotowyprawę i był naszym przewodnikiem, uprzedził nas, żeby nie dawać dzieciom pieniędzy (bo demoralizują), a zamiast tego rozdawać np. długopisy, jako prezenty przydatne w edukacji. Długopisy, cukierki, zabawki, a nawet butelki wody – wszystko było prezentem pożądanym przez małych Etiopczyków. Okrzyki „Hello, candy!” witały nas w każdej wiosce, a żegnano nas krzycząc „Mister, pen!”. Dzieciakom trudno odmówić talentów negocjacyjnych – chętnie towarzyszyły, próbowały nawiązać konwersację i pozowały do zdjęć, co chwila domagając się prezentów. Spora część z nich całkiem sprawnie posługiwała się angielskim, wykorzystując znajomość tego języka do naciągania na kupno w pobliskim sklepiku podręcznika do nauki języka Szekspira. Niewątpliwie okazji do fotografowania miejscowych dzieciaków nie brakowało, kwestią negocjacji była tylko cena płacona małym modelom.
Królewskie zamki w baśniowym stylu
Z Lalibeli polecieliśmy do Gonderu, jednego z miast, które niegdyś były stolicą Etiopii. Po tej stołeczności został kompleks zamków, całkiem trafnie nazywany Camelotem Czarnego Lądu. O rycerzach Okrągłego Stołu, którzy by mieli wpadać tam na wakacje, nic nie wiadomo, ale jakby wpadali, to byliby całkiem na miejscu. Ruiny zamków były tyleż solidne, co bajkowe – kamienne konstrukcje w sercu Afryki, które stylistyką przypominają nie tyle nawet europejskie średniowieczne warownie, co wręcz zamki z bajek – tak średniowieczne i zamkowe, jak tylko można sobie wyobrazić. Blanki, wieże, balkoniki, kamienne łuki – wszystko w obfitości i do tego z lekką arabską nutą, co tworzyło już całkiem bajkowy efekt. Kręcąc się z aparatami i statywami po tych fantastycznych ruinach spędziliśmy popołudnie i zachód słońca czwartego dnia fotowyprawy.
Wcześniej odwiedziliśmy kościół Debre Berhan Sellasje, którego wnętrze zawierało piękne freski, a przed wejściem do kościoła miała miejsce improwizowana sesja z wielkimi ptaszyskami – sępami i kaniami, które obsiadły okoliczne drzewa.
Dżelady na wyciągnięcie ręki
Największym hitem, oprócz półpodziemnych klasztorów, były bez wątpienia dżelady, czyli małpy podobne do pawianów, które występują wyłącznie w Etiopii i są nie dość, że wyjątkowo urocze, to jeszcze łatwe w fotografowaniu. Boją się wyłącznie miejscowych dzieci, natomiast nie przejmują się turystami. Udało nam się zbliżyć do nich na niespełna metr, choć fotografowaliśmy je też z większego dystansu. Co istotne, spotkanie z dżeladami to nie jednorazowe wydarzenie i niepowtarzalna okazja – przez pełne dwa dni, które spędziliśmy w górach Semien, oglądaliśmy dżelady w południe, dżelady o poranku, dżelady wieczorem – pojedyncze, w stadzie, bawiące się, jedzące, w ruchu i statyczne. No i dżelady ziewające, prezentując przy tym imponujące uzębienie.
W naturalnym środowisku robiliśmy też zdjęcia koziorożcom abisyńskim, kaniom, krukom grubodziobym. Wilk etiopski ani lampart się nie pojawiły.
Mieliśmy za to spontaniczną sesję z sępami na… śmietnisku. Przejeżdżaliśmy koło niego w drodze do wodospadów, gdy na widok stada olbrzymich ptaszysk uczestnicy fotowyprawy zażądali zatrzymania autobusu i natychmiastowej sesji fotograficznej. No to zatrzymaliśmy się i fotografowaliśmy: dwa gatunki sępów i marabuty. Pół godziny z ptaszyskami, a później w drogę do wodospadu.
3500 metrów n.p.m. czyli spanie na poziomie 🙂
Dwa pełne dni spędziliśmy w parku narodowym Semien, czyli na wysokości sięgającej 3500 metrów n.p.m. Tam też mieliśmy dwa noclegi, w tym jeden w luksusowym Semien Lodge, a drugi w obozowisku Chennek – co oznaczało namioty, śpiwory i… piękne krajobrazy za każdym razem, gdy wystawiało się głowę z namiotu. No i dżelady wieczorem i o świcie na krawędzi urwiska, rozciągającego się kilkadziesiąt metrów od obozu.
Dodatkową atrakcją wizyty w górach Semien byli obowiązkowo przydzieleni nam rangerzy – trzech bardzo cywilnie ubranych Etiopczyków, uzbrojonych w karabiny. Teoretycznie mieli chronić nas przed lampartami (które tam można spotkać tak łatwo, jak u nas rysia), ale w praktyce świetnie sprawdzili się jako modele – zawsze w pobliżu, zawsze chętni do pozowania i mimo problemów w komunikacji (mówili tylko po amharsku) – zawsze pomocni.
Cała fotowyprawa była na wysokim poziomie – zaczynaliśmy od prawie 2000 metrów nad poziomem morza, a po krótkiej aklimatyzacji pojechaliśmy wyżej. Było to pewne obciążenie dla organizmów, ale też zwiększało bezpieczeństwo – na takich wysokościach nie ma malarii, która jest plagą w Afryce, także w modnej dolinie Omo, na południu Etiopii.
Niebo nad górami
Nocą niebo na wysokości ponad trzech tysięcy metrów wygląda niesamowicie. Gwiazd widać tak dużo, że wydaje się to aż niemożliwe – sceneria wygląda jak ilustracja do dziecięcej książki. Szkoda, że na nocne fotografowanie skusiły się pierwszej nocy w górach Semien, w trakcie pobytu w Siemen Lodge, tylko dwie osoby. Z pewnością decyzję o udziale utrudniała temperatura – Afryka Afryką, ale nocą na tej wysokości temperatura spadała do zera. Dwie godziny czekania w takich warunkach wymagały zaciskania szczękających zębów. A efekt? W wersji fotograficznej widać obok, wersja filmowa – poniżej.
Reszta naszych fotowyprawowiczów deklarowała, że chętnie wezmą udział w nocnej sesji, ale następnego dnia. Bo w końcu mamy dwa noclegi w górach, prawda? Owszem, następną noc spędziliśmy w równie wysoko położonym obozie Chennek, ale to już była zupełnie inna noc… Wieczorem mieliśmy burzę, a zaraz po zachodzie słońca zaczęły gromadzić się chmury. Sesja astrofotografii odbyła się, ale miała charakter czysto szkoleniowy – wyjaśniłem co i jak należy ustawić w aparacie, co to jest czarna klatka i jak należy ją zarejestrować, a także jak później złożyć zdjęcia interwałowe, aby uzyskać piękne, długie smugi gwiazd. Tyle, że tak naprawdę nie było co składać – skończyliśmy sesję po niespełna połowie godziny, bo gwiazdy przestały w ogóle być widoczne za chmurami. Okazje trzeba chwytać, gdy się nadarzają. Nawet w Afryce.
Fotograficzny tydzień z hakiem
Już przy spotkaniu na lotnisku rozmowy kręciły się wokół fotografii i fotografowania. I tak było aż do powrotu. My nie zwiedzaliśmy Etiopii – my ją fotografowaliśmy. Zwiedzanie było w tempie i rytmie optymalnym dla fotografów – złote godziny były święte, a posiłki i sen – w porach niefotograficznych. Na zdjęcia za to czas był zawsze, podobnie jak na rozstawienie statywu czy zapytanie co i jak ustawić w aparacie, jak korzystać z danej funkcji czy jak sobie poradzić z dużym kontrastem sceny. Od odpowiadania na te wszystkie pytania, a także od podsuwania pomysłów na kadry, wskazywania wizualnych możliwości oraz zwracania uwagi na potencjalne fotograficzne pułapki i zagrożenia – byłem ja. Byłem także od improwizowanych sesji portretowych z lampą błyskową na klifach górskich i od przedstawiania zasad fotograficznego BHP. Jeśli ktoś dostał alergii od mojego gadania – to współczuję 🙂
Żadnych katastrof, tylko frajda
Udało nam się uniknąć większych problemów, choć byliśmy przygotowani na przeszkody. Nasz przewodnik uprzedził nas o możliwych zagrożeniach zdrowotnych i zalecanych szczepieniach, a także przestrzegł przed możliwymi problemami z prądem, zaginionymi bagażami i wszechobecnym pyłem. Na szczęście żaden z tych kataklizmów nie nastąpił, nawet pyliło się umiarkowanie, a i to tylko na ostatnim etapie wyprawy, nad jeziorem Tana. Dwie lekko skręcone kostki i dwie przejściowe niestrawności to najpoważniejsze wypadki. Owszem, w drodze powrotnej zaginęły bagaże wszystkich uczestników, ale w ciągu kilku dni wszystkie się odnalazły. Spóźnienie samolotów linii Ethiopian, które przytrafiło nam się przy powrocie, na szczęście nie wydłużyło podróży powrotnej do Polski. Pod względem organizacyjnym nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń do biura podróży Horyzonty, które było partnerem turystycznym przy organizacji tej fotowyprawy.
Formalnie w Etiopii obowiązuje wymóg zgłaszania wwozu „profesjonalnych obiektywów o ogniskowej powyżej 200 mm”, ale choć mieliśmy przygotowane odpowiednie dokumenty – nikt na lotnisku w Addis Abebie nie był nimi zainteresowany.
Przez 9 dni (wliczając doloty) kilkunastu maniaków fotografii z aparatem szalało po najbardziej atrakcyjnych miejscach centralnej i północnej Etiopii. Zwiedzaliśmy, ale przede wszystkim fotografowaliśmy średniowieczne pałace i klasztory, życie codzienne w miastach i na etiopskiej prowincji, dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku, górskie krajobrazy, portrety Etiopczyków. W tempie fotograficznym, a więc znacznie wolniejszym niż typowo turystyczny pęd, poznawaliśmy kraj, będący kolebką jednej z najstarszych cywilizacji, wśród dyskusji o robieniu zdjęć, na bieżąco rozwiązując problemy techniczne i wyjaśniając trudniejsze kwestie związane z rejestrowaniem obrazu i konfiguracją aparatu.
Uczestnicy fotowyprawy do Etiopii 2012 przed klasztorem w Lalibeli.
Zapraszamy także do obejrzenia filmu z fotowyprawy do Etiopii. Zalecamy po włączeniu filmu wcisnąć pauzę i poczekać, aż cały film się załaduje – jest w rozdzielczości Full HD, więc ładowanie może chwilę potrwać, bo całość trwa prawie 9 minut. Rekomendujemy także oglądanie z włączonym dźwiękiem. Miłych wrażeń! 🙂
A tutaj jest jest mały zbiór zdjęć z etiopskiej fotowyprawy: https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/etiopia/ Miłego oglądania!