Jeśli na wybrzeżu Islandii są czarne i diamentowe plaże, wodospady, wulkany, lodowce i tęcza co krok, to co kryje się w sercu wyspy? Byliśmy w geograficznym centrum Islandii, więc możemy zdać relację.
W sercu Islandii
W samym centrum Islandii jest gorąco, nawet gdy jest zimno. Woda spada z nieba i gotuje się na ziemi, a wchodzenie do góry jest łatwiejsze niż schodzenie w dół. Witajcie w obszarze geotermalnym Kerlingarfjöll.
Dojazd tam wcale nie jest długi. Od popularnego wodospadu Gulfoss to jakieś dwie godziny jazdy. Tyle, że większość tej jazdy odbywa się drogą górską, a przed wjazdem na nią widnieją znaki, że dalsza część trasy przeznaczona jest tylko dla samochodów 4×4. Napęd to jedna rzecz, ale przydaje się wysokie zawieszenie. Tym razem na miejscu spotkaliśmy dwóch młodzieńców, którzy po drodze urwali rurę wydechową – wyraźnie ich samochód był niedostatecznie wysoki.
Droga nie jest szczególnie komfortowa – szutr ze sporą liczbą dziur. Wyzwaniem jest jednak dopiero ostatni odcinek dojazdu do Kerlingarfjöll, zwłaszcza po deszczu. Spore nachylenie, błoto i niezbyt szeroka droga z urwiskami po obu stronach mogą nieco zestresować kierowcę. Wszystkie niewygody rekompensuje już pierwszy widok. Nawet z parkingu jest co fotografować.
Zejść po schodach
W Kerlingarfjöll byłem teraz piąty raz. Za pierwszym razem, w lipcu, była wichura i śnieżyca. Śnieg wprawdzie od razu topniał, niemniej był dość zaskakującym zjawiskiem w środku lata. Później była wizyta, na której wszyscy ograniczyli się do fotografowania z parkingu, bo rozmiękła deszczem glina nie nastrajała do dłuższych spacerów (ale zdjęcia i tak się udały, tylko wymagały dłuższych ogniskowych). Następnym razem było sucho, słonecznie i bezwietrznie – idealne warunki do latania dronem, z czego wówczas skorzystałem. W zeszłym roku wprawdzie nie padało, ale wiało tak, że grupa odczekała godzinę w autobusie, nim zeszła ze wzgórza, na którym jest parking. Tym razem trochę padało i solidnie wiało, choć o wiele słabiej niż rok wcześniej. Ponownie wyzwaniem było zejście z parkingu. Jeśli się zejdzie, reszta jest łatwa.
Zejść warto, bo choć z parkingu widać cały obszar pomarańczowych wzgórz, wśród których snują się dymy ze źródeł geotermalnych, to nie widać wszystkiego. Z dołu można podejść do dymiących fumaroli i sulfatarów, można wejść na kolejne wzgórza, a nawet przejść się kilkukilometrową trasą okrężną (choć to akurat dla fotografa jest mniej ciekawą opcją).
Co jest z tym zejściem nie tak, że trzeba do niego zachęcać? No cóż, są schody – strome, idące krawędzią zbocza. Przy bocznym wietrze każdy krok w dół wymaga koncentracji. Wraca się zdecydowanie łatwiej – w razie potrzeby można się podeprzeć rękami. Może to niezbyt eleganckie, zwłaszcza że schody w deszczu robią się błotniste, ale wejście na czworaka jest z pewnością bezpieczne. Tym razem połowa grupy zeszła (bez żadnych niespodzianek, choć z łopotem goreteksów), a połowa zdecydowała się fotografować z góry.
Śnieg i wrzątek
Po raz kolejny byliśmy tu we wrześniu, a na zboczach wzgórz leżały płaty śniegu – jeszcze zeszłorocznego. Jednocześnie wszędzie wznoszą się kłęby pary od geotermalnych źródeł, a co kilka kroków można natknąć się na oczko wodne, w którym woda wrze. Wiatr jest tu uciążliwy, ale dla fotografa stanowi dodatkową atrakcję, bo dzięki podmuchom opary co chwila układają się inaczej, odsłaniając lub częściowo zasłaniając pomarańczowe wzgórza, ścieżki i nielicznych turystów.
Kerlingarfjöll to miejsce magiczne. Nie jest tu łatwo, ale niewiarygodne bogactwo form i barw, dynamika oparów geotermalnych dają tak bogate możliwości kompozycyjne, że to centrum Islandii jest żelaznym punktem naszych letnich fotowypraw na Islandię. Mamy dwa realizowane naprzemiennie programy, w których powtarza się tylko kilka plenerów – Kerlingarfjöll jest zawsze, bo warto. Niezależnie od pogody.