Nasza fotograficzna Prowansja 2022 była bardzo wyjątkowa i mamy nadzieję, że podobna wyjątkowość już się nigdy nie powtórzy. Zaczęło się od spóźnionego samolotu, następnie były spóźnione bagaże, a później napięcie już tylko rosło.
Dymiący autobus
Dolecieliśmy z grupą do Nicei, odstaliśmy trochę na lotnisku czekając na bagaże (długo to trwało, ale wszystkie dotarły), wsiedliśmy do autobusu, który przyjechał po nas z Polski. Ruszyliśmy do hotelu w Apt – do przejechania mieliśmy nieco ponad 200 kilometrów. Po niespełna godzinie jazdy w autobusie czuć dym. I to nie papierosowy. Zatrzymaliśmy się na poboczu autostrady, kierowcy zabrali się za ustalanie źródła dymu. Nie było to proste, a dymiło coraz mocniej. Użycie gaśnicy nie pomogło. Wzywamy pomoc.
Praktyczna informacja dla wszystkich podróżujących przez Francję: nie wierzcie w budki alarmowe przy autostradach. Wciska się guzik, za chwilę ktoś się odzywa, niby można pogadać, ale trudno stwierdzić, czy w ogóle jest się słyszalnym po drugiej stronie. Jak chcesz, żeby naprawdę ktoś przyjechał, to trzeba wyciągnąć komórkę i zadzwonić na 112. Do nas przyjechała straż pożarna, żandarmeria, ratownicy i pomoc drogowa. Straż pożarna solidnie lała wodę z pianą, żandarmi pilnowali, aby wszyscy siedzieli w cieniu i nie próbowali wyłazić na jezdnię, ratownicy upewniali się że mamy wodę i że nikt nie dostaje udaru ani innych nieprzyjemnych sensacji, a człowiek z pomocy drogowej usiłował ustalić, czy autobus ma assistance. Strażacy ugasili pożar, ale autobus nie nadawał się do dalszej jazdy. Żandarmi załatwili miejscowy autobus, który zabrał nas do hotelu (przelot prywatnym helikopterem byłby chyba tańszy, ale woleliśmy już nie dyskutować o tym z żandarmami, tym bardziej że to było blisko Saint Tropez).
W poszukiwaniu transportu
Jesteśmy w Prowansji w bardzo sympatycznym hotelu, mamy dwóch wypoczętych kierowców, plenery czekają, nie mamy tylko jak dostarczyć na nie grupy. To szukamy rozwiązania. 9-osobowe minibusy z wypożyczalni – nieosiągalne, porezerwowane przez fotografów ślubnych z dużym wyprzedzeniem. Mamy szczyt sezonu lawendowego przecież. W końcu dlatego jesteśmy w Prowansji, co nie? Próbujemy wynająć miejscowy autobus. Obdzwaniamy i mailujemy ponad dwadzieścia firm – od Nicei po Marsylię i Awinion. Większość ma wszystkie autobusy porezerwowane, bo to przecież sezon wyjazdowy. Od jednej z firm transportowych dostajemy tyleż oryginalną co zaskakującą informację, że w lipcu i sierpniu nic nie wypożyczają, bo mają urlop. Trochę to tak, jakby Święty Mikołaj robił sobie wolne w Boże Narodzenie, no ale jesteśmy we Francji… Kolejny właściciel autobusu mógłby nas jeden dzień wozić, ale tylko osobiście (naszym kierowcom nie da prowadzić), a pracuje co najwyżej od godziny 10 do 18. Wschody słońca są o 6, a zachody po 21, więc takie przewozy tylko w środku dnia nic nam nie dadzą. Na propozycję zaczęcia dnia o 5 rano przestał się odzywać.
W tej sytuacji, na dwa i pół dnia poratowała nas firma Sindbad, która akurat miała na południu Francji wolny autobus. Zrobiliśmy poranne i wieczorne plenery lawendowe, wschód słońca na solnisku, popołudniowe fotografowanie flamingów, a także kilka sesji w miasteczkach.
Resztę programu fotowyprawy zrobiliśmy czym się dało. Do ochrowego Roussillon i do Saintes Maries de la Mer udało się dojechać autobusami miejskimi. Na powrót ostatniego dnia na lotnisko udało się wynająć miejscowy autobus (wyjazd o 9 rano był trochę za wczesny jak na nasze potrzeby, ale nie marudzimy: to był jedyny autobus dostępny tego dnia jaki udało się wydzwonić, a musiał nas dowieźć na lotnisko przed 13-tą, bo potem już dostępny nie był). Na poranny plener z białymi końmi na Camargue grupa pojechała taksówkami (nie chcecie wiedzieć, ile kosztują taksówki we Francji). I gdy już myśleliśmy, że uda się jednak zrealizować cały program, to przed popołudniową sesją z końmi dotarła do nas informacja, że w Camargue wybuchły pożary i nie da się tam dojechać, a koniarze zajmują się zabezpieczaniem białych koni i czarnych byków, a nie prezentowaniem ich fotografom. W ten dzień wokół Arles było kilka pożarów, niektóre całkiem blisko. Dzień wcześniej lub dzień później nie miałoby to znaczenia dla naszego programu, a tak… zamiast wieczornych koni zrobiliśmy nocne fotografowanie Arles.
To, że powrotny samolot do Warszawy miał pół godziny spóźnienia i nie zdążyliśmy przez to na przesiadkę na samolot do Wrocławia, to na tle całości przygód było szczegółem, który wcale nam nie podniósł ciśnienia.
Pustawa Prowansja
Po Prowansji widać, że turystyka jeszcze nie wróciła na wysokie obroty. Owszem, przy opactwie Senanque niewielki parking był zapchany po brzegi, a wąska droga dojazdowa została obstawiona samochodami po obu stronach, ale pola lawendy były mniej popularne. Najładniejsze i najpopularniejsze pola lawendy miały może ze trzydzieści osób na obrzeżach (wliczając naszą grupę), przy tych mniej ikonicznych kręcili się popołudniami pojedynczy turyści, a przy wschodzie słońca (o szóstej rano!) nie było tam żywego ducha. W stosunku do lat przedcovidowych wydaje się, że było co najmniej dwa-trzy razy mniej turystów. Także w miasteczkach takich jak St.-Rémy-de-Provence, Roussillon czy Gordes widać było ludzi na ulicach, ale tłumów nie było, a wolne stoliki w barach czy restauracjach można było bez trudu znaleźć. Ludnie było w Arles, ale to większe miasto, z intensywnym życiem nocnym i licznymi imprezami kulturalnymi, które przyciągają swoją publiczność. Tymczasem możemy potwierdzić, że jedzenie lodów podczas siedzenia na antycznych schodach z widokiem na koloseum, pod którym odbywa się koncert całkiem dobrego rocka, ma swój urok.
Dał się zauważyć brak dużych grup chińskich turystów. Owszem, byli Azjaci, ale pojedyncze pary i rodziny, a nie konwoje wielkich autobusów. To może być ostatni taki luźny rok.
Lawenda w rozkwicie
Celowaliśmy w szczyt kwitnienia lawendy i tak trafiliśmy. Najładniejsze pola (te z drzewami i domkiem) miały śliczne rzędy fioletowych krzaczków. Co ciekawe jednak, były także pola, gdzie lawendę już ścięto, a także takie, gdzie jeszcze była zielona. Ryzyko, że w razie nietypowej pogody fazy wegetacji się przesuną i nie będzie lawendy w ogóle, jest więc dość niskie. Niemniej, dobrze, że udało nam się trafić w szczyt sezonu, gdy fioletowo jest w najciekawszych fotograficznie miejscach.
Lipiec na południu Francji – to brzmi dość strasznie, tym razem nie było jednak wielkich upałów. W środku dnia temperatury 30-34 stopni to dużo, ale w porównaniu z rokiem 2019, gdy mimowolnie braliśmy udział w biciu rekordu Francji (43 stopnie), to tym razem było całkiem znośnie. Wschody słońca były już zupełnie przyjemne – to jedne z nielicznych naszych warsztatów, gdzie na poranne sesje można iść w t-shirtach i sandałach.
Flamingi, czaple, ibisy i… bocian
W parku ornitologicznym Pont de Gau nasze tematy fotograficzne były bardziej dynamiczne. Flamingi, czaple, ibisy, także mewy, a nawet jeden… bocian. Największy entuzjazm grupy wzbudził właśnie bocian – pewnie dlatego, że był jeden, a dookoła dziesiątki flamingów.
Prawdopodobnie nigdzie nie da się podejść tak blisko flamingów jak w Pont de Gau. Ptaki naprawdę są dzikie – w tym sensie, że mogą sobie lecieć gdzie chcą. Ale nie mają powodu odlatywać, bo tutaj są regularnie dokarmiane, więc zdążyły się przyzwyczaić do bliskiej obecności ludzi. Można sobie po prostu siedzieć na ławeczce z aparatem w garści i podziwiać flamingi spacerujące w płytkiej wodzie i zupełnie niezwracające uwagi na publiczność. Długim, typowo „ptasiarskim” obiektywem można im robić ciasne portreciki, a żeby objąć ptaki razem z fragmentem otoczenia, trzeba coś średnio długiego. Wieczorne światło ładnie podkreśla różowości na skrzydłach i dziobach, więc jest się czym zachwycać.
Żeby nie było za spokojnie – flamingi, czaple zresztą też, robią niskie przeloty. Nigdy jednak nie wiadomo z której strony coś nadleci, więc siedząc na ławeczce warto się cały czas rozglądać. Warto też mieć włączony tryb seryjny, ciągły autofokus i strefowy pomiar ostrości. Czaple latają pojedynczo, ale flamingi lubią przeloty całymi formacjami, więc jak nawet jeśli pierwszego ptaka przegapimy, to często za nim są następne.
Prowansja i białe konie z Camargue
W przedostatni dzień naszej fotowyprawy do Prowansji czekała nas sesja ze słynnymi białymi końmi z Camargue. Konie dla nas biegały po wodzie. Nie do końca spontanicznie – były zaganiane przez kowbojów, zwanych tu gardianami. No cóż, manada (czyli żyjące na swobodzie stado koni z Camargue) w stanie naturalnym robi to, co konie lubią najbardziej, czyli stoi i żre trawę. Z manadą trudno się dogadać, za to z gardianami można. Na naszą prośbę konie biegały więc najpierw prostopadle do nas, a później – prosto na nas. Bez obawy jednak – nie biegały bardzo blisko. Tak – blisko w sam raz. 🙂
Sesja trwa dobrze ponad godzinę, ale to nie tak, że cały czas konie biegają. Raz, że po każdym przebiegu muszą chwilę odpocząć, a dwa – w tym czasie bufory aparatów muszą zgrać zdjęcia na karty pamięci.
Tryb seryjny przy takich zdjęciach jest koniecznością, bo nigdy nie wiadomo, w którą fazę biegu konia się trafi. Jak biegnie ich kilka, to przewidzenie momentu, gdy wszystkie będą się ładnie prezentowały jest zupełnie niemożliwe. Trzeba strzelać serią, a później wybierać – odrzutów będzie dużo! Z bardzo małym uzyskiem trzeba się liczyć, jeśli zdecydujemy się na panoramowanie. Jeśli uda się poprowadzić aparat tak, że koń jest ostry, tło rozmyte, a jeszcze przednie kopyta ładnie uniesione – możemy krzyknąć „bingo!”. Takie ujęcia wymagają nieco żyłki hazardzisty – im dłuższy czas naświetlania, tym bardziej efektowna fotografia – jeśli się uda dobrze panoramować. Ale jednocześnie im dłuższy czas naświetlania, tym mniejsza szansa, że się uda. Zdjęcia z bardzo krótkim czasem naświetlania są bezpieczniejsze – może nie trafić autofokus, konie mogą być w mniej ładnej fazie galopu, ale to tyle. Przy zamrożeniu ruchu nie trzeba mieć ani pewnej ręki, ani szczególnie dużo szczęścia. Podczas sesji z końmi była okazja poćwiczyć obie techniki. Najpierw, jeszcze gdy słońce dopiero wychodziło znad horyzontu, słabe światło sprzyjało uzyskiwaniu dłuższych czasów i panoramowaniu. Później, w silniejszym świetle, łatwiej było o bardzo krótkie czasy.
Prowansja – wracamy za rok
Ta fotowyprawa z pewnością wyczerpała limit pecha na co najmniej dekadę, więc za rok wszystko pójdzie gładko. Znowu będzie lawenda, flamingi, białe konie, ochrowe miasteczka – wszystko, co Prowansja ma najpiękniejszego!
Warto zerkać na listę naszych warsztatów fotograficznych i fotowypraw – albo po prostu dać nam znać, że następnym razem bajkowe południe Francji będziemy fotografować razem.
Więcej fotografii z tej i poprzednich fotowypraw do Prowansji można zobaczyć w naszej galerii.