Jesteśmy w Glasgow, rano pakujemy się do samolotu i wracamy do Polski. Szkocja w listopadzie okazała się całkiem fotogeniczna. Owszem, trochę padało, sporo wiało, a i zbyt ciepło nie było. Szczególnie chłodne były poranki (co oczywiste) oraz dni z ładną pogodą (wyż zimą to słońce, ale też niższe temperatury). Najbardziej uciążliwe były oczywiście deszcze. Z nadmiarem wilgoci miało problem kilka aparatów: Sony A550 i dwa Canony 60D, natomiast kilka Canonów 7D, 5D i bezlusterkowce Olympusa dobrze zniosły wilgotność. Tutejszy klimat łatwiej polubić w goretexowych butach – chodzenie po podmokłym terenie jest koniecznością w wielu atrakcyjnych wizualnie miejscach.
Potwora z Loch Ness nie zobaczyliśmy, zobaczyliśmy natomiast wiele wspaniałych miejsc, część z nich nawet przy bardzo dobrym świetle. Dobre światło tutaj to nie kwestia dnia, ale raczej minut – zdarzało się wcale często, ale trwało zaledwie chwilę – albo się było przygotowanym i zdążyło je złapać, albo trzeba było czekać na następną okazję. A następna okazja już za rok – wracamy w listopadzie 2016.
Powyżej zdjęcia z wcześniejszych dni, a poniżej portret z ostatniej sesji tej fotowyprawy, gdy spotkaliśmy szkocką blondynkę.