Fotowyprawa do Apulii zaczęła się dość dramatycznie – za sprawą niemieckiego wkładu, ale później już było włosko, malowniczo i inspirująco.
My zdążyliśmy dolecieć…
Grupa na lotnisko w Bari docierała z różnych miejsc, najgorzej tym razem na tym wyszli ci, którzy lecieli z Warszawy – czyli większość grupy, z nami włącznie. Samolot Lufthansy z Warszawy do Monachium spóźnił się na tyle, że my zostaliśmy dowiezieni sprzed schodków jednego samolotu pod schodki następnego. My więc zdążyliśmy, ale nasze bagaże przesiąść się nie zdążyły.
Jeśli zdarzy Wam się, że linia lotnicza zgubi lub nie zdąży załadować Waszych walizek, zdecydowanie polecam robić reklamację bagażową online, a nie w okienku. Roboty tyle samo, albo nawet mniej, bo samemu wpisuje się potrzebne dane, a nie tłumaczy pani w okienku jak się pisze polskie adresy, a wypełnianie kwestionariusza online trwa zdecydowanie krócej.
Zapewniono nas, że ponieważ bagaże nie zaginęły i wiadomo, gdzie są, to zostaną jutro dostarczone do naszego pierwszego hotelu i mamy się nie martwić. Nie martwiąc się więc pojechaliśmy do hotelu na fantastyczną apulijską kolację.
Karawanem na lotnisko
Następny dzień zaczął się jak zwykły dzień na fotowyprawie: wyjazd na wschód słońca, plener fotograficzny w pięknej scenerii (tym razem fragment wybrzeża o nazwie Grotta della Poesia), powrót na śniadanie, wyjazd na następny plener, tym razem do miasteczka Otranto (tym od słynnego zamczyska romantyków). Później zajrzeliśmy jeszcze nad niemożliwie wręcz kolorowe jeziorko, które pozostało po kopalni boksytów.
W międzyczasie z internetu dowiedzieliśmy się, że samolot, którym z Monachium miał przylecieć nasz bagaż, też jest solidnie spóźniony. A gdy bagaż doleciał, obsługa lotniska poinformowała nas, że owszem, dostarczy bagaż, ale… już jest po południu, więc kurierowi zostaną wydane walizki dopiero następnego dnia rano, a później kurier dostarczy tego dnia, albo następnego… A najpóźniej za dwa dni rano, bo ma na to 48 godzin. No chyba, że sami po niego przyjedziemy.
Wizja kolejnej nocy bez ulubionej koszulki i szczoteczki do zębów nie była optymistyczna, a o braku statywów na kolejny poranny plener już nawet nie wspominam. Było jednak bez sensu, żeby cała grupa jechała 200 kilometrów, aby odebrać swoje walizki. Udało się wynegocjować, że wystarczy jedna osoba z upoważnieniem od pozostałych, żeby bagaże zostały wydane. Nieoceniony Giuseppe z hotelu Masseria Montevergine obdzwonił wszystkich znajomych, dysponujących samochodami odpowiednio dużymi, aby pomieścić walizki prawie całej grupy, aż wreszcie znalazł. Znalazł jedyny odpowiednio pojemny samochód, którego kierowca skłonny był natychmiast jechać 400 kilometrów. Był to karawan.
Przed wieczorem nasza grupa fotowyprawowa z Ewą pojechała na zachód słońca do miasteczka Santa Caterina, a ja z upoważnieniem podpisanym przez 9 osób mknąłem karawanem w stronę lotniska w Bari. Nie napiszę, w jakim czasie przejechaliśmy te 200 kilometrów, bo nie chcę robić przemiłemu kierowcy kłopotów. Zapewne też jego pasażerowie nie skarżą się zwykle na styl jazdy, więc i ja nie marudziłem. Zamknąłem tylko na moment oczy, a gdy je otworzyłem, byliśmy na lotnisku. Wydanie bagaży poszło sprawnie, rajd powrotny był równie imponujący i nawet zdążyłem jeszcze na kolejną pyszną kolację w Masseria Montevergine.
Od wybrzeża do Matery
Następny poranny plener, przy jeszcze ładniejszym wybrzeżu, odbył się już z udziałem statywów, a fantastyczne skałki pozowały w porannym świetle.
Po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę gwiazdy tego wyjazdu: miasta Matera, zamieszkałego nieprzerwanie od dziewięciu tysięcy lat. Po drodze zahaczyliśmy o winnicę produkującą słynne Primitivo di Manduria – oczywiście, w Mandurii.
Wieczór spędziliśmy w Materze, której położona na wzgórzu starówka z minimalną tylko charakteryzacją jest w stanie zagrać w filmach starożytne miasta Bliskiego Wschodu i nie tylko. Labirynt kamiennych uliczek zaprowadził nas na miejsce z klasycznym widokiem na miasto – tym razem charakteryzacji nie było, więc na zdjęciu mamy i latarnie dające nastrojowe światło, i delikatną smugę od świateł samochodu.
Miasteczka na wzgórzach i gaje oliwne
Poszukiwanie starożytności nie skończyło się na Materze. Odwiedziliśmy też gaj oliwny, jeden z najstarszych we Włoszech – i prawdopodobnie na świecie. Ogromny teren porośnięty pokręconymi ze starości drzewami oliwnymi dał naszej grupie zajęcie na długo. Najstarsze z tamtejszych drzew ma trzy tysiące lat i nadal owocuje, a takich które pamiętają czasy imperium rzymskiego jest tam całkiem sporo. Tak fantazyjnych kształtów próżno szukać wśród innych drzew!
Fantazyjne są również budynki w odwiedzanych przez nas miasteczkach. Małe, białe, okrągłe lub półokrągłe, ze stożkowatymi kamiennymi dachami – trulli wyglądają jak budowle z jakiejś przedziwnej bajki o smerfo-krasnoludkach.
Ich niezwykłe dachy dają okazję do ujęć, których gdzie indziej się nie zrobi – bo architektura tego rejonu Apulii jest unikatowa.
Castel del Monte z każdej strony
Końcówka fotowyprawy upłynęła pod znakiem malowniczych skalistych wybrzeży oraz dziwacznej architektury. Castel del Monte to zamek wyglądający tyleż imponująco, co nierealnie. Zbyt symetryczny, zbyt abstrakcyjny, położony zbyt malowniczo i zbyt dobrze zachowany żeby był prawdziwy! A jednak – na zdjęciach widać, że jest realny, nawet jeśli nierealistyczny.
Zaangażowanie grupy w fotografowanie było wzorowe, nie było poświęceń zbyt wielkich, jeśli tylko dawały szansę na ciekawe ujęcie. Castel del Monte, piękna konstrukcja wzniesiona nie wiadomo po co, fotografowany był z każdej strony.
Zarówno z dołu…
Jak i z góry.
Do Apulii wrócimy w przyszłym roku! Znowu zjemy pyszne włoskie kolacje w Masserii Montevergine, przejdziemy się prastarymi uliczkami Matery, posłuchamy głosu stuleci w gaju oliwnym i szumu morza na niesamowicie ukształtowanym wybrzeżu. Zapraszamy z nami!