Wyobrażacie sobie używanie komputera tylko z tym oprogramowaniem, które zainstalował w nim producent? Byłoby to co najmniej dziwaczne. Tymczasem tak właśnie używamy aparatów cyfrowych: w środku siedzi całkiem wydajny komputer, ale jedyne oprogramowanie to to, które stworzył Nikon, Cano, Sony czy Pentax. A da się przecież inaczej.

Troja w Pradze

Aparat można skłonić do robienia rzeczy, które nie śniły się producentowi – pokazali to twórcy „Magicznej Latarni”, czyli nieoficjalnej nakładki na firmware do lustrzanek Canona. Przyznajmy jednak, że ów pokaz prezentuje kunszt inżynierski i niezłe zrozumienie potrzeb fotografów, ale jeśli chodzi o wygodę korzystania, to ML jest na poziomie informatyki łupanej.

Można też jeszcze inaczej – tak, jak zrobiło to Sony, czyli za pomocą instalowanych aplikacji. Chcesz nagrać film interwałowy – wgrywasz aplikację, a ona wykonuje to dość złożone zadanie. Chcesz zrobić zdjęcia na wysokim ISO, które będą odszumione metodą Multi Frame NR (wykonanie kilku identycznych zdjęć, a później ich uśrednienie, usuwające losowy szum) – też jest na to programik. Fajnie? Nie do końca, niestety.

Sony było pionierem we wprowadzaniu do aparatu wielu ciekawych technologii (HDR, panorama), ale realizowało je w charakterystycznym stylu Sony: świetne dla początkującego, bezużyteczne dla świadomego fotografa. Problem w tym, że HDR czy panorama z ręki, podobnie jak te aplikacje, to pełna automatyka: brak kontroli nad ekspozycją, pomiarem ostrości, brak na wyjściu RAW-a. Brak też możliwości łączenia tych funkcji, a przecież połączenie HDR-a i panoramy jest tak oczywiste. Równie oczywiste byłyby aplikacje do interwałów (w tym do trudnego technicznie przejścia dnia w noc lub odwrotnie) czy bracketingu ostrości pod kątem późniejszego złożenia – ale z pełną kontrolą nad ekspozycją! Zaawansowani chętnie widzieliby aplikacje do interwałów HDR, wyzwalania migawki na ruch w kadrze, wspomaganie dla tworzenia panoram mozaikowych, własne tryby pomiaru światła i inne. Nie wspominam już nawet o wspomaganiu przy selekcji i transferze zdjęć, przetwarzaniu i wrzucaniu na fejsbuka, bloga czy do dowolnie wybranej galerii. Niech każda z tych funkcji kosztuje te 20-40 zł – cena za zwiększenie możliwości kreacyjnych niewielka, a i zarobek dla producenta. Tylko warunek sine qua non – aplikacja ma pomagać fotografowi, a nie ubezwłasnowolniać go.

Na razie mamy więc hardkorową Magiczną Latarnię dla Canonów i bardzo sonowskie aplikacje dla Sony. Kto będzie następny i to zrobi dobrze? Dobrze, czyli wygodnie, ale bez upupiania tych bardziej świadomych i wymagających?

Pomysł na w pełni programowalny i komunikujący się aparat cyfrowy od lat promuje Thom Hogan, który w takiej konstrukcji upatruje ratunku dla producentów sprzętu. Jego zdaniem to byłaby rewolucja i przełom na miarę tego, jaki nastąpił po przejściu od analoga do cyfry – ze wszystkimi konsekwencjami, w tym z radykalnym wzrostem sprzedaży aparatów. Jestem bardzo sceptyczny co do faktycznego wpływu owej rewolucji na rynek, niemniej wierzę, że wielu zaawansowanych fotoamatorów byłoby skłonnych wymienić swoje wystarczająco dobre, ale „głupie” aparaty na modele niekoniecznie lepsze w specyfikacji, ale programowalne. Co o tym sądzicie?

PS. Zdjęcie powyżej to zamek Troja w Pradze – jeden z celów tegorocznych warsztatów w Złotym Mieście. Miejsc na te warsztaty już nie ma, ale niekiedy się zwalniają, więc zapraszam na listę rezerwową. A niedługo ogłosimy warsztaty, na które jest jeszcze kilka miejsc, więc proszę pozostać na nasłuchu. 🙂