Panująca wśród producentów aparatów moda na stylistykę retro skutkuje dziwnymi konstrukcjami. Dziwnymi nie tylko wizualnie, ale przede wszystkim funkcjonalnie. Ostatnio taki karkołomny szpagat wykonał Nikon, prezentując lustrzankę Df. Auć, będzie bolało! Zobaczymy tylko kogo bardziej: użytkowników czy Nikona?
O samym pełnoklatkowym Nikonie Df pisano w Sieci sporo, nie ma sensu powtarzać tego, co zostało powiedziane wiele razy. Ja zajmę się tylko interfejsem i jego wpływem na fotografowanie. Bo, jak już kilka razy powtarzałem, należę do dziwaków, dla których aparat nie ma wyglądać, nadawać prestiżu, być biżuterią. Aparat służy do robienia zdjęć. Cała reszta jest drugorzędna. Może nawet być odjechana, jeśli nie przeszkadza. Czy stylistyka retro pomaga czy przeszkadza w robieniu zdjęć Nikonem Df?
Znajomi nikoniarze lubią podkreślać, że interfejs Nikonów się nie zmienia i raz zdobyte nawyki można stosować wraz ze zmianą modeli na nowsze. No to tym razem będą mieli okazję do ćwiczenia nowych nawyków. Na górze aparatu mamy pełno kółek. Wybór trybu pracy przewędrował z lewej strony na malutkie kółko po prawej, czas naświetlania to duże kółko po prawej od pryzmatu, a czułości ISO oraz korekta ekspozycji na piramidkę kółek po lewej. To miłe, że w ramach powrotu do przeszłości wrócił czas T (pierwsze wciśnięcie spustu otwiera migawkę, drugie ją zamyka). Mniej miłe, że zgubiono nieco udogodnień. Na pokrętle czułości nie ma AutoISO – można je włączyć grzebiąc w menu. Zniknęły też tryby użytkownika (U1 i U2 obecne w D610), pożegnaliśmy się też z wbudowaną lampą błyskową. Wyświetlacz na górnej ściance ocalał, ale bardzo się skurczył. Chcecie zgadnąć dlaczego ocalał? To spróbujcie wyobrazić sobie ustawianie tych pokręteł po ciemku i bez podświetlanego ekranika. Gimnastykę palców zapewniają blokady kółek – żeby cokolwiek przekręcić, trzeba najpierw coś innego wcisnąć.
W Df stylistyka retro miała też sygnalizować jedną z rewolucyjnych funkcji – możliwość współpracy z obiektywami „pre-AI”, czyli optyki produkowanej przed 1977 rokiem, której nie wolno montować na współczesnych lustrzankach (cyfrowych czy analogowych), bo po zapięciu nie da się ich odpiąć. Tymczasem Nikon Df ma – widzianą po raz ostatni w analogowym F5 – możliwość zamocowania prehistorycznych obiektywów pre-AI. Zanim tłumy ruszą do przekopywania piwnic w poszukiwaniu takich optycznych zabytków, może zechcą zwrócić uwagę, że przy ostrzeniu takimi obiektywami nie mogą liczyć na żadne wspomaganie: aparat ma niewymienną matówkę, więc nie ma możliwości zmiany jej na wersję z klinem czy choćby zoptymalizowaną do pracy z jasnymi obiektywami. Ups…
Innowacją jest też brak nagrywania filmów. Właściwie to nawet nie sam brak jest taki nowatorski, co reklamowanie tego braku jako atutu aparatu („pure photography”). Rozumiem, że komuś może przeszkadzać jakiś przycisk przeznaczony tylko do filmowania, ale sama funkcja, nawet jeśli miałaby być aktywowana przez menu (jak np. AutoISO) chyba jest zaletą, a nie wadą? Mam nadzieję, że obcinanie funkcji w ramach zwiększania atrakcyjności aparatów nie stanie modne wśród producentów.
Za cenę znacznie wyższą niż potrzebną do nabycia D610 (i niewiele niższą od D800) dostajemy dziwny interfejs, nieco kulawą obsługę przedpotopowych obiektywów, a także sporo analogowych ograniczeń i dziwnych kompromisów, poświęcających użyteczność dla stylu. Pomijając współpracę z obiektywami sprzed ponad 30 lat, co jest fajnego dla fotografa w Nikonie Df, czego nie dostałby taniej w D610?