Najogólniej mówiąc, chodzi o niezgodność charakterów. Dwie osobowości dominujące po prostu muszą się pogryźć. Ja mam swój sposób postępowania ze zdjęciami, a on ma swój… i nijak się nie daje przekonać, żeby zrobić jednak trochę po mojemu. Co takiego na przykład?
Ano, głównie irytujące drobiazgi. Rozrzucanie skarpetek… nie, to nie to. Ale śmiecenie po dysku, to już niestety tak. Edytuję zdjęcie. Robię to, tamto, aż zrobię wszystko, co się w Lightroomie da zrobić. Ale zawsze zostaje coś jeszcze, choćby wyostrzenie do wydruku (nie, jego „wyostrzanie” przy eksporcie nie nadaje się do niczego, a już na pewno nie do dużych wydruków) albo wyklonowanie czegoś bardziej skomplikowanego niż pet z trawnika. No i teraz trzeba otworzyć to wyedytowane zdjęcie w czymś innym – u mnie jest to Photoshop, ale cokolwiek by nie było – i wykonać tę resztę potrzebnych czynności. Jest tam nawet polecenie „Otwórz w…” i on wtedy otwiera w.
Ale najpierw zapisuje plik na dysku, a najskromniejsze do czego można go przekonać, to spakowany TIFF. Po kiego kusego mi dodatkowy TIFF, skoro mam do dyspozycji plik XMP, który jest malutki, a są w nim zapisane wszystkie zmiany, jakie wprowadził Lightroom? A jeśli jeszcze raz otworzę tego samego RAW-a, to te zmiany z automatu zostaną nałożone i będę mieć to samo, co ten TIFF? A jeśli jeszcze raz zechcę go otworzyć w PS, to dostanę na dysk… no zgadnijcie… tak, drugiego identycznego TIFF-a pod nową nazwą! I proszę mi nie mówić o tanich, dużych dyskach: jeszcze nie widziałam za dużego dysku. Ale to pikuś, gorzej, że im więcej plików, tym trudniej się w nich połapać, nawet z pomocą Lightrooma. Ale radzę sobie: skarpetki, o które się potknę, lądują w kuble. Znaczy się: zapisywane w trakcie przejścia do Photoshopa pliki mają mieć przyrostek _LR; od czasu do czasu kasuję wszystko, co ma taki przyrostek.
Są jeszcze inne punkty zapalne. Na przykład ograniczony umysł, a konkretnie to ograniczenie kadrowania do zawartości pierwotnego kadru. Trzeba trochę obrócić zdjęcie, bo horyzont zdarzył się krzywy; powiedzmy, o jakieś dwa stopnie. Narzędzie Kadrowanie, obrót do prostości, łokieć ucięty (albo stopa, albo czubek wieży). Nie ma, że rozciągnę obwiednię kadrowania tak, żeby objęła rzeczony czubek: wykroczyłaby poza zakres oryginalnego zdjęcia, a to jest zakazane. Powstałby pusty trójkąt z jednej strony zdjęcia, a to nie do pomyślenia. Nic to, że przy odrobinie dobrej woli dałoby się go uzupełnić jednym maźnięciem pędzla korygującego: Lightroom nie wie, co to dobra wola.
Ale, ale… da się to obejść. Gdyby korzystać nie z prostego narzędzia kadrowania, ale z korekcji soczewkowej, która umożliwia też obrót o dowolny kąt, to tam już da się mieć obwiednię szerszą, niż samo zdjęcie. Dostajemy wprawdzie „pusty” trójkąt przy krawędzi, który należałoby uzupełnić niebem, ale to da się łatwo zaklonować… ups, nie da się. Przynajmniej nie w Lightroomie (który nie wie co to dobra wola, przypominam); żadne klonowanie ani plasterek korygujący nie działają w obszarze, który nie należał pierwotnie do pliku. Dlaczego? JBRW*. I znowu trzeba otworzyć plik w Photoshopie, żeby zaklonować głupi kawałek nieba, i znowu wracamy do rozrzucania skarpetek.
* JBRW: Jeden Bóg Raczy Wiedzieć, bezpośrednie tłumaczenie z hiszpańskiego SDLS, czyli Solo Dios Lo Sabe. Pozdrowienia dla lektorki hiszpańskiego Angustias, czyli Boleściwej. Tak ma na imię, naprawdę.