Kiedyś na zdjęciach miałem znaki wodne, później z nich zrezygnowałem, a ostatnio coraz bardziej jestem przekonany, że widoczny podpis na fotografii warto mieć. Dlaczego? Nie jako skuteczne zabezpieczenie przed kradzieżą zdjęcia, bo jak ktoś chce zarąbać, to zarąbie, a znak wodny skutecznie chroniący przed złodziejem równie skutecznie chroni przed widzem. Jednak dzisiaj jest kilka powodów, aby na zdjęciu dodawać podpis w formie znaku wodnego. Te kilka powodów to:
1. Google zmieniło mechanizm wyszukiwania obrazków w ten sposób, że dzisiaj widz może obejrzeć zdjęcie w pełnej rozdzielczości bez wchodzenia na stronę internetową, z której obrazek pochodzi. Przycisk „Zobacz oryginalny obraz” jest nawet większy od przycisku „Odwiedź stronę”. Nawet bez specjalnie złych zamiarów łatwo najpierw ściągnąć jakieś zdjęcie z internetu, a później mieć problemy z ustaleniem, skąd się je wzięło.
2. Oprócz Pinteresta i jego klonów, gdzie wszyscy od wszystkich „przepinają” obrazki, mając w nosie to, skąd one oryginalnie pochodzą, takie „minipinteresty” powstają w formie stron fanowskich na Facebooku, gdzie twórca takiego fanpage zdobywa fanów wrzucając wszelkie znalezione w internecie obrazki ładne, śmieszne, dziwaczne i różne inne, byle ktoś tego fanpage’a lajkował. Informowanie o autorze zdjęcia czy źródle jego pochodzenia nie wydaje się być wysoko na liście priorytetów zbieraczy lajków.
Oba te przypadki mogą prowadzić do tego, że zdjęcie zacznie w internecie żyć własnym życiem, zupełnie poza intencjami i wiedzą autora. Żeby było ciekawiej, takie „drugie życie” zdjęcia dla wyszukiwarek może być bardziej „pierwsze” i wówczas w wynikach wyszukiwania strona autora wyląduje gdzieś na dalekich miejscach, za tymi pinterestami i fanpage’ami. Osoba naprawdę chcąca wówczas dotrzeć do autora zdjęcia będzie się błąkać między tymi „przepięciami” i mimo szczerych chęci może nie znaleźć źródła.
3. O kolejnym powodzie, aby zacząć podpisywać fotografie, pisał jakiś czas temu Darek. I w Wielkiej Brytanii, ale także i w Polsce przygotowywane są regulacje prawne, mające udostępniać do użytku (komu i jakiego użytku to jest jeszcze dyskutowane) tzw. zdjęcia „osierocone”, czyli takie, których autorów nie da się ustalić. Co to znaczy „nie da się” też pewnie będzie określone. Niemniej nowe mechanizmy Google’a w połączeniu z pinterestami i farmami lajków z pewnością ułatwiają osierocanie fotografii. I dlatego warto swoje wpuszczane do internetu prace podpisywać, żeby nie zostały sierotami.
Tylko, na litość Nac Mac Feagli, niech ten podpis nie brzmi „Zenek Brzęczyszczykiewicz Photography”, bo z takiego podpisu niewiele wynika, może oprócz światowych, wręcz imperialnych ambicji Zenka Brzęczyszczykiewicza. Jeśli jednak chodzi o ustalanie ojcostwa zdjęcia, to taki podpis jest wart tyle samo, co nałożenie na zdjęcie anonsu „7 czerwca 2007 roku jadłem schabowy na Krupówkach”. Jeśli podpis ma wskazywać autora, to niech go jasno wskazuje, najlepiej ułatwiając też skontaktowanie się z nim, bez konieczności zatrudniania biegłych wróżek. Jasno wskazuje adres strony internetowej, adres mailowy, od biedy PESEL, jakkolwiek mało seksowny byłby PESEL na zdjęciu.
Późny PS. O podpisywaniu zdjęć na F-Lexie: http://www.f-lex.pl/rzecz-o-podpisywaniu-zdjec/