Zastanawiamy się, czy wybrać ten czy tamten aparat, czy warto kupować nowy, a może używany? Przecież aż tak bardzo się wyglądem zdjęć nie różnią, po co przepłacać, czy ćwierć EV rozpiętości i trochę inny wzór szumu mają znaczenie? Może i nie mają… ale postęp w jakości matryc jednak istnieje. Przekonałam się o tym ostatnio, edytując po latach stare zdjęcie z Canona 300D. Tak, z pierwszej lustrzanki dla ludu, która dawała wspaniałą jakość obrazu, porównywalną z prawie-że-profesjonalnymi aparatami swoich czasów.
No i masakra. Po prostu masakra. Już zapomniałam, że na bazowym ISO może być widać szum, że detale na drugim planie mogą się zlewać w budyniowatą teksturę, że krawędzie bywają takie dość grubawe i kolorowe (no dobra, to nie był najlepszy obiektyw świata, ale mimo wszystko) a przy prostym, frontalnym oświetleniu białe obiekty można uznać za nierejestrowalne, bo się z pewnością wypalą. Chodzi o widoczne na górze zdjęcie; po starannym wywołaniu z RAW-a i zmniejszeniu jakość robi się wystarczająca. RAW pochodzi z roku 2004.
Ale ta historia ma jeszcze drugą część. W tym samym miejscu byliśmy dwa lata wcześniej, z cyfrowym kompaktem – a był to kompakt naprawdę wypasiony. Robił super zdjęcia – a przynajmniej były super w roku 2002, w porównaniu z innymi kompaktami. Znalazłam fotografię tego samego miejsca, oczywiście inaczej skadrowaną, ale nie o kompozycję tu (tym razem) chodzi. Rzecz w tym, że w zestawieniu ze zdjęciem o dwa lata i dwie generacje aparatów wcześniejszym, to obraz z 300D jest całkiem dobry. Prawie że rewelacyjny – już choćby przez to, że te budyniowate detale z drugiego planu mają naturalne kolory, a nie wielobarwne ciapki.
To teraz będzie wniosek, nieoczekiwanie konstruktywny: jeśli masz zastrzeżenia do jakości zdjęć ze swojego aparatu, obejrzyj stare zdjęcia z poprzedniego albo, jeśli masz, z przedpoprzedniego. Zaraz Ci się humor poprawi.