Ta książka to wehikuł czasu: przewracamy kartki i cofamy się w czasie o dobre kilkanaście lat – do czasów, gdy podręczniki do fotografii zawierały dużo wzorów i wykresów, a niewiele dobrych zdjęć. Ale wizualna (nie)atrakcyjność to najmniejszy z problemów „Fotografii według Langforda”.
Technikalia teoretyczne
Książka jest potężną (ponad 450 stron) mieszanką informacji prawdziwych, nie do końca prawdziwych oraz zupełnie fałszywych. Co więcej, nawet informacje prawdziwe są mało praktyczne. Przy omawianiu drukarek autorzy nie wiedzą, jak odnieść rozdzielczość druku podawaną w zakresie 1440-2880 dpi do rozdzielczości z zakresu 300-400 dpi, piszą za to o ditheringu, który był metodą obchodzenia ograniczeń w druku w czasach drukarek igłowych (s.192-194). W rozdziale o popularnych formatach plików obrazowych (s.221-223) mamy obok JPEG-a, TIFF-a, PSD i DNG także PDF, EPS (sic!), GIF, PNG oraz JPEG2000. Przy tym ostatnim mamy całkiem fałszywą informację, jakoby JPEG2000 był wykorzystywany przez „niektóre lustrzanki DSLR”.
Niezłą próbką metody przyjętej przez autorów jest też omówienie matryc (s.146-169) z obszernym porównaniem CCD z CMOS. Nie dość, że CCD nie jest stosowane w aparatach fotograficznych od ładnych paru lat, to mamy tam takie kwiatki jak „bardzo niski poziom szumów” na liście zalet CCD! Autorom chyba pomyliła się też tzw. full frame transfer (jedna z technologii używanych przy konstrukcji matryc CCD – najtańsza i najbardziej problemowa) z pełnoklatkowym rozmiarem matryc w lustrzankach cyfrowych (s.150). Oprócz tego mamy omówienie różnic w budowie matryc Fuji Super CCD, Foveon X3, Kodak Truesense, Olympusa Live MOS oraz Sony BSI. Dodatkowo dostajemy wykresy, m.in.: wydajności kwantowej koloru w matrycy CCD z transferem IT, transferu ładunku oraz diagram ukazujący rozłożenie fotodiody i wzmacniacza na matrycy CMOS, a także wiele innych rysunków. Schematy ładne i zupełnie pozbawione praktycznego znaczenia dla fotografa. Udało się też uniknąć jakiegokolwiek praktycznego aspektu przy omawianiu szumów generowanych przez matryce. Dowiemy się więc, że występuje szum stały, przypadkowy, śrutowy (fotonowy), resetu, odczytu oraz śrutowy ciemnego prądu (termiczny) – ponad 3 strony o rodzajach szumów i na końcu pięć linijek, że „większość aparatów cyfrowych oferuje pewną formę redukcji szumów obrazu” oraz że szumy można usuwać podczas komputerowej obróbki.
Być może taka obfitość informacji technicznych miała czytelnikowi zaimponować i onieśmielić go. A może miała ukryć niekompetencję autorów, zamaskować technicznym szczególarstwem brak wiedzy naprawdę przydatnej zaawansowanym fotografom?
Cyfrowe retro i dużo o analogach
Książka jest stara. Wprawdzie polskie wydanie to 2015 rok, ale oryginał pochodzi z 2011 i jest to ósme wydanie. Próbowano dodać nieco nowych informacji (i np. w jednym zdaniu występuje Kodak DSC-14n i Canon EOS-1D X), ale nie udało się ukryć, że informacje techniczne pochodzą z czasów, gdy nowościami były Canon 400D i Nikon D90, Panasonic robił lustrzanki, a nowinką był format JPEG2000. A omówienia różnych technologii zajmują w książce mnóstwo miejsca. Gdybym był złośliwy, to za dobrą stronę uznałbym mało praktyczne podejście do opisów tych technologii: cóż z tego, że to wszystko przestarzałe, skoro i tak praktycznych informacji tam jak na lekarstwo i to homeopatyczne.
Mam nieodparte wrażenie, że koncepcja książki sięga lat 70. ubiegłego stulecia. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć takich perełek, jak np. zaliczenie zoomów do kategorii obiektywów specjalnych, obok obiektywów lustrzanych, rybiego oka i soft focus (s.72). Nawet jednak wiek nie tłumaczy zalecenia, iż „zoomów przeznaczonych do kompaktów na film 35 mm raczej nie należy bezpośrednio mocować na kompaktach cyfrowych” (s.73).
Sporo miejsca w książce poświęcono technice analogowej: zarówno filmom, jak i ciemni. I tu jednak dużo jest schematów i i zupełnie zbędnej technicznej teorii (polecam imponujący wykres krzywej charakterystycznej negatywu ze s. 126, ale później też nie brakuje prezentacji krzywych charakterystycznych), a mało wiadomości praktycznych.
Gorzej być nie może?
Strona wizualna nie jest atutem podręcznika. Dominują schematy i wykresy, a zdjęcia są małe i pośledniej urody. Poziom atrakcyjności fotografii zawyżają zdjęcia z popularnych sztoków – też nie ma się czym zachwycać, ale przynajmniej nie wyglądają na amatorskie pstryki. Ani się tej książki dobrze nie czyta, ani nie ogląda, a zaprezentowane fotografie nie uzasadniają tytułowych pretensji, by uczyć czegoś na poziomie mistrzowskim.
A na koniec dostajemy wisienkę na torcie: porady na temat prowadzenia profesjonalnej działalności fotograficznej… w amerykańskich i brytyjskich realiach księgowo-prawnych.
Jest to najgorszy podręcznik fotograficzny, jaki miałem okazję widzieć w ostatnich kilku latach. Co nie znaczy, że zaawansowanym fotoamatorom nie może on dostarczyć satysfakcji i rozrywki: wyszukiwanie błędów, przeinaczeń i stwierdzeń dziwacznych może pochłonąć na długie godziny.
Michael Langford, Efthimia Bilissi i in., Fotografia według Langforda dla mistrzów, czyli jak osiągnąć doskonałość, wyd. Wojciech Marzec, s. 466, cena 99 zł.
Zdjęcie powyżej nie ma nic wspólnego z recenzowaną książką, pochodzi ze Świętokrzyskiego i jest rekompensatą dla wytrwałych Czytelników recenzji.