Jeśli ktoś myśli, że w fotografii mu wszystko wolno, to może tak myśleć dopóki nie pójdzie na jakieś forum, nie zgłosi się na konkurs albo nie zechce aplikować do jakiegoś stowarzyszenia, fotoklubu itp. Jak pójdzie, zgłosi się albo zechce, to się dowie, że pewnych rzeczy w fotografii się nie robi, choć można, a jak się je zrobi – to to już nie będzie fotografia.
Postawa „można, ale nie wolno”, także w odmianie „błee, ale to już nie jest fotografia” ma długą i szacowną tradycję. A im bardziej szacowna fotografia, tym i zakazy bardziej rygorystyczne, a „błeee” donośniejsze. Co ciekawe, im większy opór, tym większą rewolucję można zrobić przekonując, że jednak wolno pewne rzeczy robić, a fotografia jest szersza niż się do tej pory wydawało. Parę wielkich nazwisk w fotografii stało się wielkimi właśnie przekonując, że robienie „błeee” przystoi tylko baranom. Zaczęło się to jeszcze w czasach, gdy dinozaury pozowały do dagerotypów – wówczas to Steichen ze Stieglitzem przekonywali, że fotografia to nie dziwactwo, tylko forma sztuki, jak malarstwo czy rzeźba. Znacznie później Eggleston równouprawnił kolor – bo o ile czarno-białe fotografie już mogły być sztuką, o tyle kolorowe nadal były pstrykami. Inna sprawa, że zdobywanie terenu niekoniecznie skutkuje jasnym poszerzaniem granic – Ansel Adams mógł sobie w ciemni lokalnie maskować, wysłaniać i doświetlać, ale lokalne rozjaśnianie i ściemnianie w cyfrowej ciemni nadal jest w wielu środowiskach postrzegane jako „błeee”. A czasem nie wiadomo, czy jest ok, czy nie ok, więc można dostać nagrodę, a później szanowne jury się zaczyna zastanawiać, czy dobrze przyznało nagrodę, co przytrafiło się Paulowi Hansenowi, który najpierw dostał World Press Photo, a teraz musi się tłumaczyć z tego, jak on to zdjęcie zrobił i obrobił. Różne szacowne grona, a szczególnie te związane z konkursami fotografii prasowej, czują się szczególnie niepewnie w towarzystwie cyfrowych technik fotograficznych, co skutkuje tym, że co i rusz czegoś próbują zabronić, zakazać i zdelegalizować, ale niepewnie, niekonsekwentnie i bez jasnych reguł. A co ciekawe, ta cała nieufność i lęk względem fałszujących rzeczywistość technik cyfrowej edycji zupełnie znika, gdy na fotografiach są ewidentne ustawki. Wysłanianie i doświetlanie to ohydne kłamstwa, nie przystające do fotografii prasowej, ale sceny pozowane są ok. Można i tak.
W ogóle można, jak się chce. Tak z nieco ponad dekadę temu śledziłem poważną dyskusję toczoną wokół legalności filtra polaryzacyjnego. Serio, serio – było parę osób, które całkiem poważnie twierdziły wówczas, że zastosowanie filtra polaryzacyjnego to oszustwo, które kłóci się z prawdziwą i czystą fotografią. Nie wiem, czy to przekonanie zostało im do dzisiaj, ale na własne potrzeby i z wewnętrznego przekonania można przyjąć i bardziej dziwaczne założenia. Można zostać jedynym na świecie wyznawcą szkoły, że „prawdziwa fotografia musi być zrobiona na płytkach szklanych” albo „lampa błyskowa to oszustwo” – dla własnych potrzeb, dla określenia swojej własnej uprawianej fotografii, takie decyzje są całkiem zasadne i sensowne. Natomiast głoszenie, że prawdziwa fotografia to to czy tamto, ale absolutnie nie wolno tego i owego, jest trochę XIX-wieczne. No chyba że się jest prezesem ważnego grona lub członkiem jury ważnego konkursu, wówczas można ustalać, co jest prawdziwą fotografią, a co nią nie jest. Przynajmniej dopóki nie przyjdzie jakiś nowy Steichen z Egglestonem.
PS. Paul Hansen chyba przeżyje, bo szanowne jury jednak uznało, że nie narozrabiał za bardzo. Nie wiem natomiast, czy przeżyje jury – ja bym na ich miejscu się zwinął w kłębek i spalił ze wstydu (dodge & burn?). Kompromitacja jury jest potrójna – że najpierw nie potrafili jasno określić dopuszczalnych reguł, a później akceptowalność pewnych technik rozstrzygali już po przyznaniu nagrody – do tego jeszcze wysuwając bzdurne podejrzenia, jakie to straszliwe oszustwa zostały przez Bogu ducha winnego fotografa dokonane. Robienie „błeee” na postęp techniczny jednak wymaga nieco zrozumienia rzeczywistości.