Też tak macie, że najtrudniej fotografuje się scenerie zaskakujące, niepodobne do niczego widzianego wcześniej? Miejsca piękne, ale tak różne od wcześniejszych doświadczeń, że trudno je „ugryźć”. Istnieją setki świetnych wzorów fotografowania morskiego wybrzeża, łatwo o archetypowe kompozycje jezior, nieźle jest z górskimi szczytami, ale gdy pejzaż zawiera rzeczy nigdzie indziej nie widziane, robi się… trudny. Dominanty kompozycyjne (nie używam terminu „reguły”, bo to żadne reguły) są nadal pod ręką, ale… nie tak łatwo zastosować je do czegoś zupełnie odmiennego od dotychczasowych doświadczeń. Problem w tym, że trzeba wówczas scenę pokazać ładnie, ale jednocześnie zachować jej unikatowy charakter i jakoś go oswoić. To jest rozbieżne, bo łatwiej przyjmujemy piękno znane, niż piękno… obce, niepasujące do wzorów. Rozjazd jest między rozpoznaniem a odbiorem estetycznym – wymagają one osobnych mechanizmów poznawczych. Albo się zachwycamy, albo zastanawiamy, co to w ogóle jest. Psychologicznie trudno pogodzić jedno z drugim. Fotograf czasem musi to pogodzić.
Powyżej islandzkie „żółwie”, poniżej jordańskie „łososie”.