„Jadąc tutaj, nie miałem zamiaru robić zdjęć czarno-białych, ale wychodzi na to że muszę!” – tak zareagował jeden z uczestników na pytanie o wrażenia z pierwszego dnia na zimowej Islandii. Nie, nie wprowadziliśmy żadnych nakazów stosowania konkretnej techniki, ani aparat nie zaciął mu się na trybie czarno-białym. Tutaj po prostu tak jest.
Słońca dzisiaj nie było, a pod niebem pełnym chmur zawiane śniegiem wzgórza prezentują się zupełnie inaczej niż latem. Są białe, z wyraźnie zarysowanymi czarnymi krawędziami. Ich stoki są elegancko pocieniowane czarną kreską, co nadaje im przestrzenność i mocno pokazuje kształty: w zależności od położenia względem wiatru, stoki są bardziej białe albo mocniej zakreskowane, z wieloma odcieniami pośrednimi.
Na górze białe niebo, na dole biała płaszczyzna śniegu, a pośrodku – krajobraz jak wyrysowany piórkiem i węglem w starym programie kulturalnym. Albo jak japoński drzeworyt: elegancki, delikatny, surowy w barwie i fantazyjny w kompozycji.
Ludzie w tym krajobrazie się zdarzają, ale rzadko i raczej niewielu. Pierwszy raz się zdarzyło, że pod wodospadem Skogafoss miałam ochotę dodać jakąś sylwetkę, zamiast je odejmować: poza naszą grupą nie było zupełnie nikogo, nikt nie ustawiał się pomiędzy naszymi statywami a strumieniami spadającej wody żeby sobie zrobić szybkiego selfika. Owszem, w pewnym momencie przyjechał autobus pełen turystów – wysypali się z niego, poszli w stronę Skogafoss i równie szybko wrócili do busa, bo zima wyraźnie ich zaskoczyła (na Islandii zimą zdarza się głęboki mokry śnieg i nie należy chodzić w półbutach, naprawdę???)
A później jeszcze było podnóże Dyrholaey, z kompozycjami rysowanymi czernią piasku, bielą śniegu i wzorami fal. I była szalona plaża Reynisfjara, z czarnymi zębami ostańców w biało-szarej pustce morskiego krajobrazu. Zaś jedyną barwę nieneutralną w tym obrazie tworzą delikatne nitki złoceń w tych nielicznych miejscach, gdzie spod śniegu wystają źdźbła trawy. Zima na Islandii jest cudownie fotogeniczna.