A jest to kapelusz internetowy. Samo zbieranie nie wymaga siedzenia pod kościołem, lecz nieco większej aktywności. Kapelusz internetowy fachowo nazywa się crowdfunding – czyli pomysł na finansowanie różnych działań przez internautów. Internauci nie muszą być szczególnie zamożni ani nawet w ogóle zamożni, bo nie są potrzebne duże kwoty – wystarczą dowolne kwoty, nawet jednodolarowe, bo odpowiednia suma ma się uzbierać z ilości darczyńców, a nie z pojedynczych bogatych inwestorów. Choć oczywiście dużo, a nawet bardzo dużo też można wpłacić.
Zresztą termin „darczyńca” nie jest właściwy – właściwsze określenie to kupujący, bo fundatorzy po prostu płacą za to, co chcą kupić, tyle że płacą, zanim to jeszcze powstanie. Chcesz mieć album, używać specyficznego oprogramowania, obejrzeć film, posłuchać muzyki swojego ulubionego wykonawcy czy wreszcie – zobaczyć fotoreportaż np. o kazachskich Tatarach? Płacisz teraz, twórca po uzbieraniu potrzebnej kwoty realizuje projekt, a później fundatorzy dostają swoje „dywidendy” – nie finansowe, tylko właśnie związane z projektem. Kto wpłaci dolara – dostaje podziękowania, kto 10 – okolicznościową kartkę pocztową, a kto da kilkaset czy kilka tysięcy może liczyć na różne atrakcje, takie jak sesja fotograficzna, specjalne wersje albumu a może nawet obiad z twórcą. Oczywiście te przedziały się różnią w zależności od charakteru projektu, bo są tak skalkulowane, żeby za określoną kwotę dostać produkt – kto zapłaci mniej, dostaje jakąś formę pamiątkowych podziękowań, kto zapłaci więcej – dostaje ekstra bonusy. W przypadku tego „kazachsko-tatarskiego” reportażu finalny produkt to album w miękkiej okładce (dla fundujących co najmniej 250 USD) albo w twardej oprawie (od 500 USD), ale na przykład limitowana edycja albumu o jesiennych pejzażach wymaga wpłacenia tylko 50 USD.
W ten sposób są finansowane najróżniejsze pomysły, ale właśnie – także fotografia. Zarówno fotoreportaże, jak i projekty mające społeczną, artystyczną lub nawet mistyczną podbudowę. Kto jest zainteresowany powstaniem określonego dzieła – wpłaca. Tyle, ile może, a także odpowiednio do tego, co chce z tego projektu mieć. Pomysłodawca określa termin, w jakim „spłaci” wszystkich fundatorów, a później ma wolną rękę w sprzedaży programu, płyty z muzyką, filmu czy wreszcie albumu fotograficznego na wolnym rynku i zarobienia na tym (koszt projektu w ramach crowdfundingu jest określany przez rzeczywiste koszty realizacji, a nie przez to, ile ktoś chciałby na tym zarobić).
Pomysł jest pyszny i stanowi częściową odpowiedź na pytanie, co z tymi rodzajami fotografii, których nie chcą już finansować np. media. Na Zachodzie to działa nieźle już od wielu lat, trzy główne serwisy pośredniczące w zbieraniu funduszy to Emphas.is, Kickstarter oraz IndieGoGo – najbardziej na fotografię zorientowany jest Emphas.is, ale inne też pozwalają realizować projekty fotograficzne. Podoba mi się też jako kolejny, praktyczny przypadek odstrzelenia pośrednika – koncernów, które są między twórcą a odbiorcą i miały dotąd głos decydujący co twórca ma tworzyć, a co odbiorca ma odbierać. W crowdfundingu to odbiorca sam się dogaduje z twórcą i płaci za to, co chce – a nie za to, co księgowi uznali za odpowiednio rynkowe.
Czy to ma szansę w Polsce? Tu, niestety, jestem czarnowidzem. Przeszkodą numer jeden z pewnością będzie życzliwość urzędników skarbowych, którzy zaraz naliczą podatki od darowizn i różne inne, a do tego wymyślą pięć skomplikowanych sposobów rozliczenia. Drugą barierą może być nasza sarmacka nieufność i węszenie podstępu z jednej strony, a cwaniactwo i chęć szybkiego zysku z drugiej. Obym był fałszywym prorokiem.
Myślicie, że byliby chętni na sfinansowanie poradnika, jak robić takie mniamuśne zdjęcia torcików i innych tuczących smakołyków?