Chodzi oczywiście o światło. Fotografowie studyjni mają fajnie – zawsze sobie mogą zrobić dowolnie fajne światła. Ograniczeniem są tylko pomysły. Poza studiem nie ma tak dobrze. Trzeba polować. A dobre światło zastane nie tylko bywa… czasami, ale jeszcze zawsze – słabe. Wschód czy zachód słońca, światło do portretów z północnego okna, cień i nieco interesującego światła odbitego od jakiejś ściany – zawsze mało, zawsze co najwyżej kilka EV na plusie. A do tego to są zawsze trudne ekspozycje – albo z prawie monobarwnym światłem, albo z subtelnymi półtonami, które stanowią o uroku. To trzeba naświetlić dobrze, bo każdy bit informacji przyda się w obróbce.
Dlatego jakoś nie wierzę w koniec ery statywów (przydatnych w części wspomnianych sytuacji) i jasnych obiektywów (dla drugiej ich części) i początek ery doskonałego wysokiego ISO, które miałoby rozwiązać wszystkie problemy z trudnymi do utrzymania czasami naświetlania. Kiedy jest fajne światło, potrzeba każdego dobrego bita. A na wysokich ISO jest ich mniej niż na podstawowej czułości matrycy.
Zdjęcie powyżej, paradoksalnie, na wysokim ISO. To było najsłabsze światło, w jakim kiedykolwiek robiłem portrety. Ten ciepły blask to nie zachód słońca. To odbicie na niebie od słońca, które już było poniżej horyzontu. Przysłona f/1.8, ISO 1600, a ekspozycja raptem 1/20 sekundy. A ten jasny kształt w tle to wcale nie Księżyc 🙂