Za nami najbardziej deszczowa fotowyprawa w historii. I mam nadzieję, że ten rekord nie zostanie już nigdy pobity. W Dolomitach padało sporo, mgieł było jeszcze więcej, a choć słońce czasami wychodziło, to było go za mało, za rzadko i niekoniecznie wówczas, gdy na nie najbardziej czekaliśmy. Co nie znaczy, że nie dało się robić zdjęć, ale wszyscy liczyliśmy na zdecydowanie lepsze warunki, ładniejsze światło i często lepszą widoczność.
Padało też nawet w Wenecji, choć tu już tylko przez godzinę, tylko pod koniec ostatniego dnia i niezbyt intensywnie. Deszcz w Wenecji nie był wcale zły – mokre ulice dawały możliwość pokazania znanych miejsc w inny sposób, a także nieco (choć tylko nieco) przerzedziły tłum turystów. Tutaj mała zagadka. Na poniższym zdjęciu Sławek:
a) oszczędza buty, czołgając się po placu Świętego Marka, czy
b) coś zobaczył w kałuży (ale co?) 😉
Było też sporo dobrych momentów. Już końcówka Dolomitów była udana: podczas porannej sesji na przełęczy Giau mieliśmy zdecydowanie lepszy wschód słońca niż rok temu (i tylko bardzo słaby wietrzyk, i temperaturę wyższą o 10 stopni Celsjusza, co też nie było bez znaczenia). Nie rozczarowały też warunki podczas porannej sesji w Wenecji, a wschód słońca był jak malowanie – jak widać na zdjęciu górnym. Do tego oczywiście kanały, mostki, gondole i gondolierzy, balkoniki, kolorowe domki na Burano i wszystkie cuda, po które się do Wenecji jeździ. Też tam jeszcze pojedziemy, ale nie w przyszłym roku, bo wtedy będziemy dalej, znacznie dalej.
Tym razem dużo obrazków, bo mamy lekkie zaległości. Wenecja wciąga tak, że nie ma czasu na internet (choć był i nawet weneccy separatyści go nie zepsuli 😉 ).