Fotografujesz sobie spokojnie, zerkasz na wskaźnik: jest dobrze, jeszcze połowa akumulatora. Albo jedna czwarta, ale to przecież jeszcze nadal sporo. I nagle aparat się wyłącza. Ale że co?! Przecież przed chwilą akumulator był całkiem ok, ktoś go ukradł z aparatu czy jak?
Niektóre akumulatory w aparatach padają nagle i bez ostrzeżenia, inne oddają energię w równym tempie i ich wyczerpanie można przewidzieć. Wskaźnik baterii na wyświetlaczu aparatu ma pięć stanów (pełna, trzy czwarte, połowa, ćwierć, zero). Teoretycznie zmiana z jednego stanu na niższy zawsze powinna pozwolić na wykonanie tej samej liczby zdjęć. Teoretycznie… W praktyce niektóre akumulatory zachowują się przewidywalnie, a inne w okolicy połowy mocy nagle i niespodziewanie umierają. A im niższa temperatura, tym pomór wśród baterii straszliwszy. Niestety, widzę tu pewną prawidłowość. Niestety, bo prawidłowość jest prosta i mało pozytywna: przewidywalne są oryginalne akumulatory, a wszystkie zamienniki gwarantują nieprzyjemne niespodzianki.
Jak zapewne wiadomo, oboje używamy Canonów: 60D i 7D Mark II. Odpowiednie dla nich akumulatory to LP-E6 i nowszy LP-E6N (da się je stosować zamiennie). Oba zachowują się poprawnie, choć LP-E6 był dołączony do 60D, czyli ma już ponad cztery lata. Nie da się tego samego powiedzieć o żadnym z zamienników. Photix Titan, Premium Gold, Hama, Ansmann, Hahnel zwykły (HL-E6) i Hahnel Extreme (HLX-E6), a także Access cierpią na syndrom nagłej śmierci. Dwóch ostatnich nadal używamy, ale zwłaszcza Hahnel Extreme, kosztujący niewiele mniej niż oryginalny akumulator Canona, rozczarował. Intrygujące jest, cóż takiego ma oryginalny akumulator, że tak trudno zrobić zrobić zamiennik? Też macie doświadczenia z akumulatorami, dla których stan „w połowie pełny” oznacza „zaraz padnie”?
Zdjęcie powyżej z lutowej Pragi. O wschodzie słońca nie było zbyt ciepło.